Równo przycięta grzywka, na plecach długi kosmyk włosów niczym chiński warkoczyk. Do tego współczesna wersja kimona, które sama zaprojektowała. Justyna Medoń wygląda, jakby zjawiła się prosto z planu filmowego "Przyczajony tygrys, ukryty smok". Do perfekcji opanowała nie tylko wschodnią stylistykę, ale również typowe dla Orientu sztuki. Ale nie sztuki walki. Choć prawdę mówiąc, to, co robi, można porównać do zmagania się z przeciwnikiem. Są nim: ogromny stół, bele materiału i pryskająca dookoła farba – Justyna projektuje tapety i tkaniny, wzory nanosi metodą sitodruku, jedną z najstarszych technik drukarskich, znaną w Chinach i Japonii już w starożytności.
Jej narzędziem pracy jest sito. – Wygląda jak blejtram, tylko zamiast kanwy ma sieć oczek, tradycyjnie zrobionych z jedwabiu, a zamiast ramy drewnianej – aluminiową – tłumaczy. – Najpierw na sito nanoszę emulsję światłoczułą, po wyschnięciu przykładam ręcznie rysowany wzór, a następnie naświetlam w ciemni lampami. I zaczyna drukowanie. Tapetę czy tkaninę rozkłada na stole (ten do tapet ma dwa na dwa metry, ten do tkanin aż sześć na dziesięć) i gumowym raklem przeciska farbę przez wolne oczka sita na materiał. – Każdy kolor nanoszę osobno i zawsze dokładnie myję sito. Strasznie pryska, więc ściany mam całe w ciapki – śmieje się.
Po tapety i tkaniny jeździ do Londynu. Szuka tylko takich "friendly", czyli ekologicznych, z organicznej bawełny i jedwabiu. – W dzielnicy Spitalfields z mnóstwem dizajnerskich sklepików i galerii odkryłam kiedyś niepozorny składzik tkanin. Prowadzi go 60-letni pan, typowy angielski dżentelmen z chusteczką w klapie, który nisko się kłania, i piękną angielszczyzną opowiada anegdoty – mówi Justyna.
To właśnie w Londynie zaczęła się jej przygoda z sitodrukiem. Studiowała w prestiżowym College of Communication, a doskonaliła warsztat u Mirjam Rouden, której tkaniny kupował guru świata mody Alexander McQueen. – Mirjam lubi kwiatowe wzory. Pamiętam, jak wyganiała mnie do Victoria Park, bym zbierała gałęzie, kwiaty i źdźbła trawy. Przy okazji poszerzyłam wiedzę botaniczną – śmieje się Justyna.
To wtedy zrobiła tkaninę w maki, jej ulubione kwiaty – Red Poppy (czerwony mak). Tak też nazwała potem rodzinną firmę. – Na studiach żyłam w zupełnie innym świecie. Wynajmowałam pokój w XIX-wiecznej fabryce orzeszków razem z sześcioma studentami akademii. Na podłodze walały się farba i pędzle. Ana, hiperrealistka, malowała kontenery, Pedro robił lampki przypominające zwierzęce szkielety, Nathan rzeźbił, ja między zajęciami drukowałam na tkaninach z recyklingu, a potem szyłam z nich torby, portmonetki i poduszki, które sprzedawałam w ekologicznych marketach – wspomina. Szybko przyszły pierwsze sukcesy. Na drugim roku studiów wystartowała w konkursie domu towarowego Liberty. Miała zaprojektować wzory na obicia mebli, inspirując się pracami ruchu Arts & Crafts. Justyna razem z koleżanką zajęły pierwsze miejsce, a Liberty kupił ich projekt.
Z Londynu pozostała jej miłość do spacerów, dobrego rzemiosła i bibliotek. W college’u mogła do woli studiować XVIII-wieczne wzorniki tapet. Do dzisiaj przegląda ryciny Ernsta Haeckela, niemieckiego biologa, który pod koniec XIX wieku opisał i zilustrował wiele nieznanych okazów fauny i flory. Stąd czerpie pomysły na nowe ornamenty: na tapetach pojawiają się tajemnicze kwiaty, motyle, egzotyczne ptaki, ważki, jaskółki i amonity.
– Sitodruk to jeden wielki eksperyment. Nic nie wychodzi dwa razy tak samo – opowiada Justyna. Nieprzewidywalność? Lubię ją. Zaczynam od kropki i nie zawsze wiem, w którą stronę popłynie mi ręka.
Tekst: Monika Utnik-Strugała
Fotografie: Red Poppy