Kiedy za sztukę bierze się księgowy, cyfry zamieniają się w dzieła. Claud Cecil Gournay swoje pomysły wymalował na tapetach i jedwabnych szalach.
Claud Cecil Gournay miał przyzwoity zawód i nic nie zapowiadało, że nazwisko tego ekonomisty stanie się synonimem piękna. Zadecydował przypadek. Claud chciał kupić ręcznie malowane tapety. Nawet znalazł już producenta w Nowym Jorku. Ale kiedy usłyszał cenę – 20 tysięcy dolarów, do jednego pokoju – o mało nie dostał zawału. Wtedy odezwała się w nim dusza ekonomisty – w Chinach wyprodukuje je taniej.
Kiedy pakował walizki, znajomi pukali się w głowę. Na początku lat 80. prowadzenie biznesu w tym komunistycznym kraju groziło więzieniem. Jak zatem przekonał Chińczyków do szalonego planu? Zaprosił ich do siebie. Pokazał tapety w domu rodziców, zorganizował wycieczkę po brytyjskich pałacach. Delegacja wróciła na wschód zadowolona i zgodziła się na współpracę.
Praca ruszyła, ale ciągle coś było nie tak – z kolorami, wzorami, papierem. Chińczycy nie potrafili zrozumieć, że można sprzedawać tapety garstce bogatych – robili rzeczy tanio i szybko, słowo „jakość” dawno straciło znaczenie. Tymczasem Claud wciąż pamiętał ceramikę z dynastii Tang, którą zachwycał się w British Museum – na bajkowo malowanych wazach widział po siedem pieczęci, każdą przystawiał kolejny kontroler jakości.
W końcu znajomy z Hongkongu polecił mu Lu Jin Lina, zapalonego osiemnastoletniego artystę (dzisiaj jest dyrektorem artystycznym marki). Kolejnych artystów zwerbował bratanek Clauda w KFC. – Chiny otwierały się właśnie na świat, a KFC było jedyną zachodnią siecią restauracji w tym kraju. Ludzie przychodzili tam, żeby się lansować, zobaczyć cudzoziemców, posłuchać angielskiego. Młody, przystojny Anglik przyciągał zwłaszcza dziewczyny, jedna z nich jest generalnym menedżerem naszej firmy – śmieje się Gournay.
Wreszcie trzeba było przekonać klientów, że towar jest wyjątkowy. – Zawsze fascynowały mnie chińskie ryciny. Z pozoru to zwyczajne pejzaże: skały, rzeki, motyle. Ale każdy element ma głębokie znaczenie – zachwyca się. Motyle (symbol szczęścia), kaczki mandaryńskie (znak małżeńskiej harmonii), klatki z ptakami (poświęcenie sprawom domowym), kwiaty jabłoni (początek miłości) – wszystko wróciło na jego tapetach. Szczególnie spodobały się kolekcje inspirowane dawnymi zielnikami i sztychami – na ścianie możemy mieć panoramę cieśniny Bosfor, targ w Afryce, karawanę wielbłądów.
Tapety pojawiły się jako tło w sesjach fotograficznych do „Vogue’a” i „Harper’s Bazaar”. Potem modelki Matthew Williamsona czy Dosy włożyły malowane przez Gourneya płaszcze i suknie. Pomogło to wypromować firmę, która w świecie biznesu jest jeszcze młodzieniaszkiem – 25 lat to przecież niewiele. My możemy otulić się ręcznie malowanymi szalami. Do kupienia w Bergdorf Goodman w Nowym Jorku, gdzie kuszą na półkach obok projektów Alexandra McQueena, Cavalliego czy Gucciego.
Tekst: Beata Woźniak
Fotografie: De Gournay