Dominique Imbert z chęcią odpowie na pytania „Werandy”, ale stawia warunki. Mają być krótkie, bo w jego atelier na południu Francji jest pełnia lata i 37 stopni. I żadnych dociekań o życie prywatne, bo – jak tłumaczy – mogłoby to wywołać skandal na międzynarodową skalę.
Zmywał pan naczynia w indyjskiej restauracji. Potem studiował etnologię i spędził kilka miesięcy na Alasce wśród Eskimosów. Wreszcie obronił doktorat z socjologii na Sorbonie. Jak to się ma do projektowania kominków?
W restauracji nie nauczyłem się nawet gotować. Z Alaski pamiętam niewiele, oprócz tego, że było cholernie zimno i że każdy z nas pachniał łososiem… Natomiast socjologia naucza o względności świata i stawia pytanie: „Dlaczego nie?”. Moje projekty są bardzo często odpowiedzią na to właśnie pytanie.
Doskonale wykształcony młody człowiek, Paryż, kariera... i z dnia na dzień wynosi się na prowincję. Dlaczego?
To była swoista paryżoterapia, której musiałem doświadczyć. A może zapach kamieni, tymianku, zarośli naznaczył mnie w dzieciństwie? W każdym razie kupiłem średniowieczny kamienny dom w Viols-le-Fort pod Montpellier z drzewem rosnącym w salonie i zarwanym dachem. Zimą 1968 roku leżało tu 80 cm śniegu…
...i wykuł pan kominek, żeby się ogrzać. Ale to nie była pierwsza wizyta w kuźni.
W dzieciństwie trochę majsterkowałem w żelazie. Nie chciałem, aby kominek tak idiotycznie stał pod ścianą. Uwielbiam, kiedy coś jest lekkie, zawieszone w chmurach. Kombinowałem też, aby ogień był widoczny z różnych miejsc w pomieszczeniu. Tak powstał Gyrofocus. A potem przyjaciele poprosili o „taki sam” i zaskoczyło.
Ile można wymyślić niekonwencjonalnych kominków?
Wolter, ten stary imbecyl z długim nosem, powiedział w 1750 roku, że wszystko już zostało napisane. Na szczęście cały czas mamy coś nowego do napisania, skomponowania, namalowania, do zrobienia i do wymarzenia!
Jak wymarza się projekt? Czy to jedna myśl, czy miesiące dumania?
To była jedna myśl czterdzieści lat temu i odnalezienie nowej formy. Ale cały czas czerpię ogromną przyjemność z odkrywania tajemnic żelaza. Nadaję formie sens, jakąś tajemniczą wrażliwość, poezję. A bez poezji nie można żyć. Prawda?
Był pan w Polsce. No i co?
Nawet kilka razy. Nie wiem, dlaczego mam ją w sercu. Może to z powodu Chopina albo śledzi z cebulką.
To lubi pan smakować?
Za dużo powiedziane. Mam zasadę, aby „jeść” to, co się dzieje wokoło, kiedy długo czekam na potrawę.
Czyta pan?
Tak. Mój katalog o kominkach – świetna książka. W następnej kolejności „Starego człowieka i morze”, wracam też do „Stu lat samotności”.
Ulubiona muzyka?
Mojego syna, Mathiasa. Jego płyta „Imbert Imbert” jest fantastyczna. Chcesz, to mogę ci ją sprzedać po okazyjnej cenie. Zresztą, musisz zobaczyć go na scenie. Jest tak wspaniały jak jego ojciec.
A co po pracy?
Konfucjusz powiedział, że jeśli robisz to, co lubisz, właściwie nigdy nie pracujesz. I tego się trzymam. Moją największą zaletą jest lenistwo, ale trzeba dużo dobrej woli, żeby być aktywnym leniem.
Dominik Imbert wygląda na luzaka, ma gdzieś kominkowe mody, a jego prace wystawiane w muzeach sztuki współczesnej w Bordeaux, Grenoble, Sztokholmie czy nowojorskim Guggenheimie może odrobinę łechcą ambicję. Jednak twardo stąpa po ziemi. Sam zarządza stuosobową firmą Focus, bezwzględnie negocjuje kontrakty. I projektuje jak szalony.
Za pomoc w przygotowaniu materiału dziękujemy przedstawicielowi FOCUS CREATION – firmie KOPERFAM
Tekst: Beata Woźniak
Zdjęcia: Archiwum Focus Creation
reklama