Piękna Maria Papa Rostkowska prawdziwą miłość znalazła po czterdziestce. Był nią kamień – biały marmur.
Paryż lat pięćdziesiątych, modna kawiarnia Les Deux Magots przy bulwarze Saint-Germain. Tu spotykają się intelektualiści i artyści. Tu siedzi przy stoliku piękna kobieta o ciemnych włosach i obserwuje przechodniów. Niedaleko zasiada mężczyz-na o ciemnej karnacji, fioletowych wargach i gładko przyczesanych włosach. Widać, że dziewczyna robi na nim piorunujące wrażenie. W końcu decyduje się zagaić. Pyta, czy dopiero przyjechała, ona mówi, że tak. Szybko okazuje się, że obydwoje interesują się sztuką. To zainteresowanie będą dzielić razem jeszcze przez wiele lat.
Cudem uratowana
Tak – wedle włoskiej artystki i dziennikarki Mileny Milani – Maria Rostkowska poznała się z Gualtierim di San Lazzaro. Ona – malarka z Polski, on – włoski krytyk sztuki i dziennikarz. Spotkanie w Les Deux Magots zmieniło życie obojga. Maria opowiedziała o nim Milenie, choć później przedstawiła mniej romantyczną wersję – z Lazzaro poznać ją miał malarz Pignon. Jakkolwiek było, pewne jest, że wkrótce para wyjechała na wakacje do Ligurii, gdzie Maria zainteresowała się ceramiką. Następnym krokiem była rzeźba.
Artystka urodziła się w Brwinowie pod Warszawą, jej ojciec był Polakiem, matka Rosjanką. Miała trzy siostry, choć ojcu bardzo zależało, by dochować się syna. Pewnie dlatego w rodzinnym domu nazywano ją Maciejem. Gdy wybuchła wojna, miała szesnaście lat, uczyła się w warszawskiej Żeńskiej Szkole Rysunku Budowlanego, de facto szkole artystycznej.
W 1943 roku poznała Ludwika Rostkowskiego juniora, z którym szybko wzięła ślub. Ojciec męża był cenionym lekarzem, współzałożycielem Żegoty. Kiedy przyszło powstanie, Maria została łączniczką w oddziale Armii Ludowej. Po wojnie w urzędowym życiorysie pisała, że odznaczono ją krzyżem Virtuti Militari V klasy II stopnia. Mówiła, że udało jej się, bo „nie widziała śmierci”. Miała wielkie szczęście – w ostatnich dniach powstania została schwytana wraz z siostrą i matką i wysłana transportem do Oświęcimia. Traf chciał, że pociąg stanął pod Warszawą, gdzie akurat obydwaj Rostkowscy wydawali jedzenie uchodźcom ze stolicy. Zauważyli Marię i udało im się ją wydostać z transportu.
Po wojnie młode małżeństwo zamieszkało przy Marszałkowskiej w Warszawie i tu urodził się syn Mikołaj. Ludwik był wiceprezesem Związku Młodzieży Demokratycznej, co bez wątpienia pomogło malarce w otrzymaniu artystycznego stypendium w Paryżu. Miasto zrobiło na niej ogromne wrażenie, dużo czasu spędzała w Luwrze, kopiując prace Fra Angelica. Związała się wtedy z Januszem Strzałeckim, profesorem warszawskiej ASP. Do Polski wróciła w 1950 roku i już wtedy była rozwiedziona z Ludwikiem. Mieszkała w Sopocie, ale często odwiedzała Warszawę. Niedługo potem doszło do tragedii – Ludwik zmarł w niejasnych okolicznościach. Podejrzewano samobójstwo, choć wiele wskazywało na to, iż padł ofiarą czystek UB. To sprawiło, że Maria chciała z Polski wyjechać.
Ona powinna ciąć
W 1957 roku wróciła do Paryża. Pomógł jej malarz Édouard Pignon, którego poznała podczas słynnej wystawy w Arsenale. Maria pokazała tam jeden obraz – autoportret. W stolicy Francji wpadła w wir artystycznego życia. Mężczyźni ją adorowali, mówiono, że ma „najpiękniejszy uśmiech w Paryżu”. Dzięki licznym kontaktom Lazzaro obracała się nie tylko w kręgach sztuki, ale też mody. On sam był elegantem: biały szal, płaszcz z wielbłądziej wełny, ciemne okulary i papieros w kąciku ust. Brano go czasem za gwiazdę filmową, czasem za gangstera, także ze względu na włoski akcent. Zamiłowanie do stroju zaszczepił Marii, kupując jej modne ciuchy. Podśmiewał się z tego Janusz Strzałecki, zauważając, że ideowa komunistka szybko stała się modnisią.
Artystka tymczasem wzięła ślub z Lazzaro i przyjęła jego prawdziwe nazwisko. Odtąd była Marią Papą. Wyjazd do liguryjskiego miasteczka Albisola obudził jej zainteresowanie ceramiką. W Ligurii latem spotykała się śmietanka artystyczna Włoch. Bywał tu futurysta Marinetti, przyjeżdżał Lucio Fontana (malarz, rzeźbiarz), Piero Manzoni (konceptualista) i Giuseppe Capogrossi (abstrakcjonista). Okolica słynęła z wyrobu ceramiki. Maria zaczęła pracować w ceramice i terakocie. Powstawały reliefy, ale też serie „Głów” – motyw ten powracał w jej twórczości.
– Postanowiłam rzeźbić głowy i torsy tak jak się buduje dom, od wewnątrz do zewnątrz – opowiadała potem Maria. Reliefy pokazała na wystawie w Mediolanie i spotkały się z przychylnym przyjęciem krytyków. Jeden pisał, że to „fragmenty ziemi i gwiazd”. Sprzedało się jednak ledwie kilka płaskorzeźb.
Papa wspominała, że któregoś razu rzeźbiarz Gigo Guadagnucci obejrzał jej prace i stwierdził: „Maria powinna ciąć kamień”. Jego pracownik przyniósł kawałek miękkiego trawertynu i młotek pneumatyczny. Papa na poczekaniu zrobiła małą rzeźbę i zabrała ją do galerii, którą prowadził Lazzaro. Akurat był tam Miró, który nieoczekiwanie zainteresował się drobną pracą i powiedział: „Widzę dla ciebie wielką przyszłość”. Nie mylił się.
Rzeźba oparta o szczęście
W 1966 roku Maria dostała rzeźbiarskie stypendium Fundacji Copleyów. Tego samego roku zaproszono ją na seminarium w Querceta w północnych Włoszech. Chodziło o to, by zaciekawić rzeźbiarzy marmurem (w tym czasie szalała moda na sztuczne materiały). Papa pojechała do kamieniołomów Henraux w Querceta i ją olśniło. – To był jeden z największych szoków w moim życiu. Raptem zobaczyłam piękno tego kamienia – mówiła. Nie chciała już światowego życia, Paryża, nie chciała być z mężem. Liczył się tylko marmur.
Artystka miała wtedy czterdzieści lat. Jej związek z Lazzaro już się rozpadł. On zbudował w Ligurii dom, który niechętnie opuszczał. Ona, by tworzyć, musiała jeździć tam, gdzie był kamień. W Henraux Papa była szczęśliwa. Opowiadała, że robotnicy z kamieniołomów nie widzieli tu jeszcze nigdy rzeźbiarki i że ciężko było samej wyjść z hotelu, bo robili niedwuznaczne propozycje. Z czasem się przyzwyczaili do jej obecności, a Maria pracowała jak szalona. Potrafiła godzinami siedzieć okrakiem na kawałku marmuru i rzeźbić bez chwili przerwy. Jeden ze współpracowników wspominał, że kiedyś pożyczyła od niego dłuto, gdy złamała swoje. Pod koniec dnia i ono było do wyrzucenia, bo je przegrzała.
– Opieram swą rzeźbę o uczucie szczęścia, a do tego potrzebna jest mi też miłość – mówiła artystka. W pracy wymagającej siły nie widziała udręki tworzenia. – Na końcu jest zawsze szczęście i radość – twierdziła. Syn opowiadał, że odwiedził ją na tydzień przed śmiercią. Przyniósł plakat przedstawiający rzeźbę „Pocałunek” – własność Muzeum Narodowego. Papa uśmiechnęła się, zakreśliła w powietrzu kształt rzeźby i powiedziała: „Jest doskonała, nic nie trzeba zmieniać”.
Tekst: Staszek Gieżyński
Zdjęcia: Claude Magalhães/ Archiwum Mikołaja Rostkowskiego, Giovanni Molino. Mediolan, Eustachy Kossakowski, Igor Omulecki/ królikarnia
reklama