Prywatne wysepki, piętrowe rezydencje nad błękitnym oceanem, maserati – takie zakupy robią dziś bogacze. A w co inwestowali posiadacze  fortun sprzed wieków? Na przykład w porcelanę.

Tak było z Henrykiem Brühlem, potwornym łapówkarzem i przy okazji hrabią, który zrobił zawrotną karierę. Kiedy postanowił się ustatkować, zamówił dla wybranki serca, Marii Anny,  serwis. Miał się składać, bagatela, z 2200 sztuk  – od talerzyków, sosjerek, porcjówek, nelsonek  po żardinierki i wazy. Tak, aby setka gości  mogła jednocześnie degustować i podziwiać. Marzenie hrabiego spełnił rzeźbiarz Johann  Kandler, XVIII-wieczny „dyrektor kreatywny” manufaktury w Miśni. To on wpadł na pomysł,  aby reliefowym naczyniom dodać porcelanowe zdobienia. Łabądki (tych było najwięcej, stąd nazwa Serwis Łabędzi), muszle, delfiny, syreny i mnóstwo kwiatów. Wszystko utrzymane w kolorowo-złotym duchu baroku.

Zanim serwis stanął na stole nowożeńców w 1737 roku, o jego wyjątkowości plotkowało pół Europy. Potem „Łabędzie” wędrowały po przyjęciach i wystawach. Nie skończyło się to dobrze  – gdy serwis trafił do rodzinnego pałacu w Brodach, doliczono się jedynie 1400 elementów. Później los też dla zastawy łaskawy nie był. Wybuchła II wojna. Nie wiadomo, dlaczego potomkowie hrabiego Brühla, uciekając z pałacu, nie zabrali go ze sobą, choć na kilkunastu wozach wyjeżdżały meble,  srebra i obrazy. Porcelanę ukryli w przepastnych piwnicach, a plan z dojściem do schowka – w bibliotece. Gdy księgozbiór spłonął, wydawało się,  że zastawa przepadła na zawsze. Wtedy do boju ruszyli okoliczni chłopi. Podobno skrytkę odnaleźli, a pijany traktorzysta jeździł dla zabawy po rozłożonych przed pałacem talerzach i wazach. Podobno też w latach 90. pojedyncze elementy serwisu odnajdywano w okolicznych domach.

„Łabędzie” do dzisiaj działają na wyobraźnię.  Nie tylko z powodu piękna i rozmachu, ale także cen, jakie osiągają na aukcjach. A pojawiają się rzadko, bo przetrwało trochę ponad 100 części. Większość zamknięta jest w muzealnych gablotach albo ukryta w prywatnych kolekcjach. Kiedy więc pod młotek trafia najmniejszy nawet talerzyk, wzbudza nie lada sensację. Tak było trzy lata temu, kiedy Rempex sprzedał nieduży półmisek za 90 tys. zł. W ubiegłym roku miłośnicy „Łabędzi” zadowolili się... trzonkiem łyżeczki, uchwytem wazy z malowanym herbem i odłamanym ogonem delfina-dekoracji. Te okruchy dawnej świetności kosztowały 9 tys. zł. Dla tych, dla których nie liczą się daty, tylko piękno, ważne jest,  że Miśnia wciąż produkuje wybrane elementy. Można je kupić nawet przez internet.

Tekst: Beata Woźniak
Zdjęcia: Manufaktura w Miśni, www.bonhams.com
Więcej informacji: www.rosenthal.pl

reklama