Były najmodniejsze w czasach, kiedy Gomułka ganił intelektualistów, a Edward Gierek pytał „Pomożecie?”, kiedy John Travolta tańczył w „Gorączce sobotniej nocy”, a na ulicy królowały spodnie-dzwony.
Pocztówka dźwiękowa, czyli sztywna kartka najczęściej wielkości widokówki, pokryta na wierzchu plastikiem z zapisanym dźwiękiem. Nasi rodzice wysyłali je z wakacji nad morzem, puszczali na prywatkach. Zapomniana przeszłość? Niekoniecznie, przez niektórych pocztówka jest ceniona wyżej niż winyle. Do takich osób należy Krzysiek Nieporęcki, od 20 lat właściciel antykwariatu muzycznego Hey Joe, na tyłach kultowego nieistniejącego już kina Relaks w Warszawie. – Nic mnie bardziej nie fascynowało niż muzyka. Z gitarą sobie nie radziłem, z wokalem też nie było najlepiej, więc kupowałem płyty. Kiedyś wpadła mi w ręce pocztówka z utworem Blackoutu, którego nie było nigdzie indziej. I postanowiłem ją zatrzymać – opowiada o początkach fascynacji. Był rok 1983. Od tamtego czasu kolekcja Krzyśka urosła. Nawet nie wie, ile ich ma.
Płyty na kościach
Zbieranie nie jest proste. Pocztówki dźwiękowe produkowano w ogromnych ilościach od początku lat 60. do 1980 roku, właściwie w całym bloku wschodnim. Ale to Polska wiodła prym. – Byliśmy najbardziej rogatym krajem, więc inicjatywę przejęli prywaciarze. Robili na tym ogromne pieniądze – wyjaśnia Krzysiek.
Wystarczyło kupić zwyczajne widokówki o dowolnej tematyce, pokryć je folią, a potem położyć na specjalnym „gramofonie”, który zamiast odgrywać dźwięk, rysował rowki. Prawdziwa ręczna robota! Ale i tak zysk był ogromny, bo nikt wtedy nie myślał o prawie autorskim. To, co wieczorem puszczało Radio Luksemburg, następnego dnia już było na bazarowych stolikach. Państwowe firmy, owszem, wydawały płyty, ale często ukazywały się one i w rok po premierze. Zdarzało się tak, że zespół już nie istniał. Po kilku latach prywatnego eldorado na intratnym biznesie łapę położyła Muza, Ruch, KAW czy Tonpress. – Niestety, masowa produkcja zabiła sztukę, kartki nie były już takie fajne, najczęściej jednokolorowe – żałuje Krzysiek. I najważniejsze, nie można już było na nich nagrać… własnych pozdrowień z wakacji, które poprzedzały wybrany przez nas utwór.
W trudniejszej sytuacji znaleźli się miłośnicy muzyki zza Buga. – Rosjanie natychmiast zbudowali urządzenie do tłoczenia, ale nie mieli na czym tłoczyć. Brakowało i plastiku, i pocztówek. Ale od czego pomysłowość w trudnych czasach? Wykorzystali zużyte klisze rentgenowskie. Stąd wzięło się określenie „płyty na kościach” – śmieje się Krzysiek.
Do zakochania jeden krok
Krzysiek kładzie pocztówkę na nowiutkim gramofonie marki Sony. Choć, aby było tak jak dawniej, powinien wyciągnąć Bambino albo Karolinkę produkowane przez łódzką Fonikę. Spośród trzasków ledwo słychać Rickiego Nelsona. Ale nie tylko o muzykę tu chodzi. – W internecie śledzę poczynania pewnego Japończyka i Niemca, którzy wymieniają się… polskimi pocztówkami po prostu dla obrazków, bo przecież nie rozumieją niuansów tamtej epoki – opowiada.
A niuansów było sporo. Na kartce przedstawiającej harnasia wywijającego hołubce wokół młodziutkiej gaździny znalazł się utwór Blackoutu „Anna”, więc to, co widzimy i to, co słyszymy nie ma ze sobą żadnego związku. Zachwycają pocztówki reklamowe, na przykład wydana na 25-lecie FSO, na której zespół Dwa plus Jeden śpiewa: „a ja szaleję za polskim fiatem i nie omamisz mnie polskim gratem” (słowa Agnieszki Osieckiej). Z kolei na drugiej ścieżce Danuta Rinn nuci: „Gdybym ja motylem była na dodatek, to bym przeskoczyła z fiatka na fiatek”. Dorzucono do tego kalendarium ważniejszych dat z życia fabryki. W podobnym tonie jest pocztówka wydana z okazji 20-lecia miejskich pralni i farbiarni. Przy okazji zamieszczono na niej adresy placówek i utwór o wymownym tytule „Do zakochania jeden krok”. Są też takie, na których znani ilustratorzy zostawili swój ślad. – Lubię pocztówki z błędami – wyznaje Krzysiek. – O, na przykład tu jest literówka w nazwisku Presley. Zdarza się też fonetyczny zapis francuskiego tytułu!
Na odwrocie często zobaczymy różnego rodzaju stemple, bo w czasach PRL każda rzecz musiała przecież zostać zewidencjonowana. „Egzemplarz wyłączony ze sprzedaży” to forma promocji, która polegała na rozdawaniu towaru deficytowego pod stołem. Krzysiek uważnie się przygląda pocztówkom ze stemplami „Nagroda loteryjna” – to znak, że ktoś pocztówki nie chciał, tylko dostał ją przez przypadek i najczęściej rzucił w kąt, więc jest jak nowa.
Dla zbieracza cenne są wszelkie zapiski na kolekcji. Najczęściej to nazwiska wykonawców i tytuły utworów, bo przecież ilustracje niewiele mówiły o zawartości. Fajnie też przeczytać życzenia znad morza, które jakaś Krystyna wysyła do ciotki w lipcu ‘65, pisząc, że pogoda ładna, a jedzenie dobre. Nieraz trafiają się prawdziwe dziwolągi. – Wystawiłem na sprzedaż węgierską pocztówkę, która nie wydała mi się ciekawa, więc nawet jej nie przesłuchałem. Kiedy trafił się kupiec, wrzuciłem ją na gramofon. Zespół śpiewał Beatlesów po węgiersku, ale refren w słabym angielskim! – mówi.
Kiedyś do antykwariatu Hey Joe wpadł Alek Wołodarski, gitarzysta popularnej w latach 60. grupy Chochoły. Dziś mieszka w Szwecji i jest architektem. Opowiadał, że przed laty nagrał z poprzednim zespołem utwór grupy The Shadows. Zrobili to metodą chałupniczą na klatce schodowej jednego z budynków przy placu Konstytucji. Dzięki temu nowatorskiemu pomysłowi uzyskali magiczny efekt pogłosu! Potem poszli do pracowni pocztówek, która mieściła się w bramie przy Marszałkowskiej 72. A że chłopaków było pięciu, zamówili po sztuce na łeb. I gdzieś te pocztówki przepadły. Może znajdą się w antykwariacie Krzyśka?
Tekst: Beata Woźniak
Zdjęcia: Krzysztof Nieporęcki, redakcja Weranda, Antykwariat Hej Joe, Warszawa, ul. Złota 8