Pan samochód i samochodziki

Kolekcje

Kolekcjonerzy małych aut widzą różnicę między zabawkami a modelami. Samochód zbudowany w konkretnej skali uważany jest za model, wszystkie inne to po prostu zabawki.

Rzecz działa się we wrześniu 1863 roku. Pracujący w Paryżu belgijski inżynier J.J. Étienne Lenoir postanowił przetestować swój wynalazek – zamontowany na podwoziu silnik o mocy równo półtora konia mechanicznego. Silnik spalał ciekłe węglowodory i pracował z prędkością stu obrotów na minutę. Samobieżna karoca Lenoira pokonała dziesięciokilometrową trasę przez trzy godziny. Tak narodził się samochód, a wraz z nim przemysł motoryzacyjny. Już rok później Lenoir dostał pierwsze zamówienie – dostarczył swoją machinę nie komu innemu, tylko carowi Aleksandrowi II. Do tej pory nie wiadomo, skąd car dowiedział się o wynalazku, jednak zachowała się dokumentacja transakcji oraz przesyłki auta do Sankt Petersburga.

W ciągu następnych lat wynalazek pieczołowicie udoskonalano. Karl Benz pokazał w 1885 roku trójkołówkę z napędem na tylne koła, dziewiczą podróż pojazdu z entuzjazmem opisała lokalna gazeta w rubryce „Różne”. Benz wkrótce zbudował auto o mocniejszym silniku, a tymczasem niejaki Gottlieb Daimler przedstawił stahlradwagen na metalowych kołach. Nadchodził wiek XX, a z nim szalony rozwój motoryzacji.
Samochodami fascynowali się nie tylko podatni na wszelkie nowinki dżentelmeni, ale też dzieci. Nie od dziś wiadomo, że najlepsza zabawa to naśladowanie dorosłych. Przemysł zabawkarski szybko zwietrzył dobry interes. Jeszcze zanim pan Lenoir wymyślił swój wózek z silnikiem, dzieci w Europie bawiły się miniaturowymi wozami, karocami i dwukółkami. Teraz przyszedł czas na samochody.

Blaszanka doskonała

Pierwsze miniaturowe pojazdy trudno nazwać modelami. Były to raczej „wariacje na temat”, zabawki, które nie przypominały wyglądem dużych aut. Robiono je na ogół z blachy, czasami też z drewna. Te pierwsze zwane blaszankami lub z angielska „tinplatesami” (od „tinplate”, czyli blachy cynowej) wycinano z cienkich arkuszy bielonej blachy i ręcznie malowano. Niektóre miały napęd: najpierw zegarowy, naciągany kluczem, potem na koło zamachowe. Z czasem pojawiły się pojazdy elektryczne, połączone kablem z urządzeniem sterującym i zasilaniem.

Kolebką miniaturowej motoryzacji były Niemcy i Anglia, potem dołączyli Francuzi i Włosi. Przed I wojną światową rynek opanowali tacy producenci, jak Carette, Güntermann, Märklin czy Bing, którzy robili modele najpopularniejszych w tamtych czasach pojazdów marki De Dion czy Daimler. Pojawił się też Citroën – co ciekawe, już wtedy miał osobny oddział, który robił miniatury francuskich samochodów – i Rossignol, dziś kojarzony przede wszystkim ze sprzętem sportowym.
Miniauta sprzedawały się doskonale. Produkowano nie tylko samochody osobowe, ale także ciężarówki, militaria, samoloty i pociągi.

Do tego dochodziły figurki kierowców czy żołnierzy, a nawet całe szczegółowo odwzorowane miasteczka. Małe pojazdy były też coraz skrupulatniej robione: miały reflektory, bieżnikowe opony, fotele, kierownicę, a nawet klamki. W niektórych samochodach otwierały się drzwi, maski i bagażniki.

W połowie lat dwudziestych nastąpiła prawdziwa rewolucja. Robione z blachy tinplatesy zastąpiły modele odlewane, zwane „diecast”. Technologicznie to żadna nowinka, bo ołowiane żołnierzyki odlewano od dawna. Ale dotąd nie stosowano tej metody w masowej produkcji. Tymczasem przyniosła sukces. Modele były tańsze, łatwiejsze w wytwarzaniu i zdecydowanie lepsze jakościowo od tych blaszanych.

Pierwsza była amerykańska firma Tootsietoys, która wprowadziła na rynek odlewy jeszcze przed I wojną światową. W latach dwudziestych dołączył do niej Citroën we Francji, i Meccano w Anglii (ci ostatni nazwali je Dinky Toys). W połowie lat trzydziestych przemysł modelarski był już znakomicie rozwinięty. Szczególną uwagę przywiązywano do jak najwierniejszego odtworzenia podwozia. Imitowała je blaszka, w której wiernie tłoczono kopię zawieszenia. Równie pieczołowicie robiono koła, odwzorowując felgi, szprychy, a nawet bieżnik na oponach.


Resorak Bonda

W Polsce taki najprostszy pojazd nazywano resorakiem. Lista producentów samochodzików jest długa, warto wymienić najpopularniejszych: Dinky Toys, Budgie Toys, Matchbox i Corgi. Resoraki wyparły z rynku tinplatesy, choć autka z blachy produkowano jeszcze do lat sześćdziesiątych, głównie w krajach Dalekiego Wschodu. Trudno je nazwać modelami – były to raczej impresje przeznaczone dla dzieci. O wiele lepszej jakości pojazdy proponowali wytwórcy z krajów demokracji ludowej, przede wszystkim z Węgier, Czechosłowacji, NRD i Polski. Modele radzieckie cieszyły się kiepską opinią jako wyjątkowo tandetne i brzydkie (paradoksalnie produkowano je jeszcze w latach dziewięćdziesiątych).

Boom na miniaturowe samochody napędzały nie tylko coraz nowsze wynalazki przemysłu motoryzacyjnego. Wielką rolę odegrała popkultura. W 1964 roku na ekrany trafił trzeci film o Jamesie Bondzie – „Goldfinger”. Firma Corgi wypuściła na rynek model pojazdu zabójczego agenta – astona martina DB5. Tak jak w filmie auto miało nawet katapultę siedzenia pasażera. W ciągu trzech lat sprzedano blisko cztery miliony egzemplarzy tej miniaturki! Potem z każdym kolejnym filmem pojawiały się następne miniauta Bonda.

W tyle nie pozostawali inni bohaterowie kultury masowej. Można było kupić wierną replikę samochodu Batmana, i to nie jeden model, ale właściwie każdy pojazd, który od lat czterdziestych pojawił się na ekranie. Batmobile cieszy się tak wielką popularnością, że kilka lat temu znowu ruszyła produkcja klasyka z 1966 roku. Dziś kolekcjoner ciekawostek z łatwością nabędzie kopię minimorrisa, którym jeździł Jaś Fasola, czy czerwonego austina 1100 Johna Cleese z serialu „Hotel Zacisze”. Ten ostatni model ma nawet figurkę przedstawiającą głównego bohatera, gdy wielką gałęzią okłada bezlitośnie swój samochód. Oczywiście taka scena rozgrywała się w jednym z odcinków.

Kup Lotusa

Kolekcjonerzy małych aut widzą różnicę między zabawkami a modelami. Jeszcze w latach trzydziestych pojawiły się pierwsze pojazdy w dokładnie określonej skali miniaturyzacji. Najpopular­niejsza to 1:43, choć kupić można zarówno mniejsze, jak i większe. Samochód zbudowany w konkretnej skali uważany jest za model, wszystkie inne to po prostu zabawki. Nie zmienia to faktu, że wielu producentów (np. Majorette czy Siku) nie przejmuje się skalą, a ich pojazdy zbierają nie tylko dzieci. Taka różnorodność sprzyja kolekcjonerom.

Niektórych fascynują lekko nieforemne, ale urocze i bardzo stare blaszaki osiągają na aukcjach cenę nawet kilku tysięcy funtów. Inni poszukują popularnych serii aut bez skali. Są też miłośnicy modeli do sklejania. Choć w tej dziedzinie królują militaria, to firmy w rodzaju Airfix czy Pocher proponują doskonale wykonane miniatury samochodów. Mogą składać się nawet z dziesięciu tysięcy elementów z drewna, metalu, skóry, gumy i tworzywa. Jest też miejsce na bardzo ekskluzywne modele, wypuszczane w limitowanych edycjach. Często są to miniatury prototypów, które nie weszły do produkcji, bądź auta firm, które ze względu na prestiż marki nie chciały być kojarzone z zabawkami, więc nie zgadzały się na tworzenie tanich miniaturek. Mowa tu przede wszystkim o Aston Martinie, Saabie, Oldsmobilu i Lotusie.

Sporo samochodzików pokazanych na naszych zdjęciach pochodzi ze zbiorów Sławoja Gwiazdo­wskiego, naukowca z Politechniki Warsza­wskiej i kolekcjonera miniaturowych aut. Pod koniec życia darował on trzy i pół tysiąca samochodzików Muzeum Narodowemu w Kielcach. Jako fanatyk motoryzacji pan Gwiazdowski zbierał auta, które uważał za ciekawe pod względem konstrukcyjnym, nowatorskie technicznie czy po prostu ładne. Są wśród nich prawdziwe perełki, takie jak model kabrioletu Ghia „Rudy Crespi” z 1948 roku. Wyprodukowano tylko 500 egzemplarzy.

Duże wrażenie robi Rolls-Royce Phantom II 40/50 HP Continental „Star of India” z 1934 roku. Pod przydługą nazwą kryje się złoto-srebrny pojazd zrobiony specjalnie na zamówienie indyjskiego maharadży. Auto ozdobiono najdroższym drewnem i kością słoniową, w standardowym wyposażeniu miało specjalne reflektory do… polowania na tygrysy. Oryginał wycenia się dziś na kilka milionów dolarów, zaś sam model wart jest kilka tysięcy. W kolekcji nie zabrakło także miejsca dla dawnych bywalców polskich dróg: trabanta, fiata 125 i 126p, wołgi czy moskwicza.

Rozmiar kolekcji Gwiazdowskiego onieśmiela, ale w natłoku bogactwa modeli, skal i marek najważniejsze jest to, że na najprostszy samochodzik może sobie pozwolić każdy. To przecież frajda zdobyć po latach tego jednego resoraka, którego tak się pragnęło w dzieciństwie. W końcu każdy facet jest w głębi duszy małym chłopcem.

Tekst: Stanisław Gieżyński
Fotografie: Paweł Suchanek/ Muzeum Narodowe w Kielcach, Fotochannels, Getty Images/Flash Press Media
Wystawę „Modele Pojazdów Gwiazdowskiego” można obejrzeć w Muzeum Narodowym w Kielcach od 24 czerwca do 16 października