Tego dnia w ogrodach Tuileries zebrało się dwadzieścia trzy tysiące oficjeli wszelkiej rangi. Siedzieli pod namiotami przy siedmiokilometrowych stołach nakrytych porcelaną i kryształami. Kelnerzy dowozili jedzenie na rowerach. "Straty" były ogromne: spałaszowali dwie i pół tony polędwicy, tyle bażantów i kur. Jedzenie tylko najlepszej jakości: kury z Bresse, bażanty z Saint Hubert, kaczki z Rouen. Był wrzesień 1900 roku. Przyjęcie wydał prezydent Francji, Émile Loubet.
Trzy lata później podobna uczta pod gołym niebem odbyła się na... biegunie południowym. Niejaki Jean-Baptiste Charcot zorganizował pierwszą francuską wyprawę polarną. Trzymasztowy szkuner Francais wyruszył w długą podróż z Havre, by dotrzeć w rejony wiecznej zmarzliny. 20 maja – wspominał Charcot – załoga postanowiła urządzić poczęstunek na brzegu wyspy Hovgaard. "Mięso i masło trzeba było rąbać siekierami, lecz półtorej godziny później mogłem już zaserwować smakowity posiłek polarny, choć jeść musieliśmy szybko, tańcząc przy tym cały czas, by nie marzły nam nogi".
Dziś powiedzielibyśmy, że zarówno francuski prezydent, jak i polarny badacz urządzili sobie po prostu piknik: jedzenie w plenerze. Sprawa nie jest jednak aż tak prosta, a definicja pikniku jednoznaczna. Wydana przez Kondeusza w kwietniu 1676 roku wielka uczta dla dworu Ludwika XIV również odbywała się na dziedzińcach oraz pływających po stawie tratwach. Jednak niewiele miała wspólnego z nieco rustykalnym i idyllicznym klimatem, jaki kojarzymy dziś z piknikiem.
Pic - Nic Society
Sprawę gmatwa jeszcze bardziej słownik angielski z połowy XVIII wieku. Tutaj słowo "piknik" odnosi się do towarzyskich spotkań pod dachem! Wynajmowano tawernę i spraszano gości. Każdy przynosił coś do jedzenia i mógł pochwalić się kulinarnymi umiejętnościami swoimi lub służby. Pierwsze pikniki były zabawą ludzi zamożnych. Jedzeniu i piciu towarzyszyły tańce, śpiewy, a nawet krótkie przedstawienia teatralne – kolejny sposób na pokazanie talentów. W 1802 roku książę Walii założył wraz z kolegami "The Pic-Nic Society", grupę, która na towarzyskich spotkaniach wystawiała własne sztuki.
Wyjście pikniku na łąki i pola dobrze ilustrują pamiętniki Dorothy Wordsworth, siostry wielkiego poety romantycznego. Obydwoje uwielbiali piesze wędrówki i opisy takich wypadów zajmują tam całe strony. Dla pamiętnikarki oczywiste było, że zjeść należy przed wyprawą albo po niej. Dla człowieka tamtych czasów "prawidłowy posiłek" to z góry określone dania, podane w określonym porządku i otoczeniu. Prowizoryczna zakąska pod gołym niebem nie pasowała do tej wizji.
Mimo to z upływem czasu w zapiskach Dorothy odnajdujemy opisy lekkich obiadów podczas wędrówek w szczególnie urokliwych miejscach. Wrażliwość się zmieniała, kusiła przyroda. Chłop jedzący obiad w polu stał się synonimem bliskości natury. Widać to w wierszu Wordswortha "Wycieczka", gdzie bohaterowie piknikują na brzegu wyspy. Mężczyźni i kobiety, starzy i młodzi siedzą wkoło cygańskiego ognia i pałaszują smakołyki przyniesione w koszach przez dwóch małych chłopców. Obowiązujące zasady są chwilowo zawieszone, wszyscy rozmawiają jak równy z równym, śpiewają i rzucają kamykami w taflę jeziora.
Taneczne majówki
W ciągu dwudziestu lat XIX stulecia piknikowanie stało się bardzo modne. Opisy spotkań pod gołym niebem znajdziemy u Dickensa w "Klubie Pickwicka" i w "Emmie" Jane Austen. Z tym że u tej ostatniej bohaterka nie darzy pikniku zbytnią sympatią. Biesiada pod chmurką wydaje się jej czymś, co damie nie przystoi. Podobnie uważa inny bohater powieści pan Knightley. "Natura i prostota dam i dżentelmenów, wraz z ich sługami i meblami, najlepiej wygląda podczas posiłków jedzonych we wnętrzach".
Poglądy pana Knightleya podzielała baronowa Staffe, autorka popularnych poradników końca XIX wieku i autorytet w sprawach savoir-vivre’u. "Według mnie należy unikać wszelkich pikników – pisała. – Wielka swoboda, która na nich zwykle panuje, jest powodem do uchybiania konwenansom światowym".
Pani baronowa swoje, a skora do uciechy młodzież swoje. Już tradycyjne wyprawy na grzyby były pretekstem do wspólnej zabawy na łonie natury. Z pobliskiego dworu przywożono stoły, krzesła i kredensy. Palono ogniska, na których dzieci smażyły nanizane na patyki rydze i słoninę. Otłuszczony grzyb łatwo się przypalał, ale cóż to był za przysmak. Szczególną okazją do piknikowania były majówki. Na wybranym miejscu młodzieńcy wydeptywali trawę, by można było potańczyć – tak się jakoś składało, że zawsze ktoś miał przy sobie instrument. Do siedzenia wystarczały koce.
W końcu podjeżdżał wóz z jedzeniem, a w nim poukładane w koszykach pieczone kurczęta, kanapki, herbata i ciastka. To dość skromne menu w porównaniu z tym, które znajdziemy u Isabelli Beeton, autorki poczytnych angielskich książek kucharskich XIX wieku.
Pani Beeton dla czterdziestu gości zalecała zabranie: „pieczeni wołowej na zimno, gotowanej wołowiny na zimno, 2 żeber jagnięcych, 2 łopatek jagnięcych, 2 pajów z gołębi, 4 pieczonych kur, 6 ugotowanych homarów, szynki, ozora oraz 18 sałat, 6 koszyków z sałatką i 6 ogórków”. A także solidnego korzenia chrzanu oraz "dobrze zakorkowanej butelki z sosem miętowym". Wody wedle pani Beeton brać nie należało – "będzie na miejscu".
Sztajery i sztofy
Tymczasem pikniki stały się rozrywką nie tylko dla elit. W miastach Rzeczypospolitej do parków i podmiejskich ogródków wędrował na zabawę każdy stan. Lwowskie batiary miały swoje szwenderbale, gdzie tańczono polki i sztajery, w Warszawie bawiono się na Bielanach przy muzyce płynącej z szafy grającej. "Dziennik Łódzki" z 1890 roku polecał park Kwela i Wodny Rynek: "na trawnikach porozsiadały się małe gromadki osób, które racząc się przyniesionymi ze sobą prowiantami, urozmaicają zabawę śpiewami".
Na miejscu kupowano lody, obwarzanki, lemoniady. Były też "przybytki wody życia napoju Gambrynusa". Piknikowicze przynosili tzw. sztofy, czyli butle szklane z piwem jasnym bawarskim dla mężczyzn i czarnym jałowcowym dla kobiet. Nie brakowało mocniejszych trunków, więc zabawy czasem kończyły się awanturami. Towarzystwo Trzeźwości apelowało więc o pikniki bezalkoholowe, nęcąc atrakcyjnymi loteriami.
Po rewolucyjnych rozruchach 1905 roku łódzcy fabrykanci zaczęli nawet organizować pikniki dla robotników. Miejscowi bogacze odwiedzali park Helenów. Za wstęp do prywatnych ogrodów trzeba było słono płacić, tym bardziej że urządzano tematyczne zabawy, noce weneckie czy sewilskie. Tę ostatnią uświetniać miały walki byków, ale wedle "Nowego Kuriera Łódzkiego" niezbyt to wychodziło, bo rogacizna nie kwapiła się do ataku na torreadorów.
Czternastego lipca 2000 roku, w rocznicę zdobycia Bastylii, Paryż znów zapełnił się ucztującymi ludźmi. Wzdłuż linii paryskiego południka rozłożono w mieście dziesięciokilometrowy obrus. Kawałki tkaniny dostarczono do wszystkich miejscowości na linii południka – od Dunkierki po Prats de Mollo w Pirenejach.
W sumie Francję przecięło 650 kilometrów obrusa w biało-czerwoną kratkę. Sprzedawcy rozstawili na trasie stoiska z wędlinami i serem. Mieszkańcy i turyści przynieśli bagietki, wino i ser. Pogoda nie wszędzie dopisała, ale zabawa była przednia – czysta radość życia. A o to przecież w piknikowaniu chodzi.
Tekst: Stanisław Gieżyński
Fotografie: bonhams.com, Desa katowice, Hemis/East News, Fotochannels, East News, Stockfood/free, Serwisy prasowe firm