Żyła krótko – tak naprawdę ledwie sześćdziesiąt lat. Jednak w tym czasie lampa naftowa gościła niemal w każdym domu. Po latach powróciła, ale już głównie na półki kolekcjonerów.

"Największem źródłem światła i ciepła dla nas jest słońce. Ale ze światła słonecznego możemy korzystać tylko w dzień, w nocy zaś, gdy słońce nam nie świeci, musielibyśmy pozostawiać w ciemnościach, gdyby nie światło sztuczne, czyli ogień!” – informuje nas Stanisław Musiałowicz, autor książki „Nafta, jej powstawanie i użyteczność”, napisanej, jak zaznacza wydawca – podług najnowszych źródeł.

Najnowszych w roku 1905. Trudno się tu sprzeczać z szanownym autorem, bo od wieków człowiek ciemności jakoś sobie rozświetlał. A to łuczywem, to znowu pochodnią, świecą czy olejną lampką. Z tej ostatniej z czasem powstała właśnie lampa naftowa. Wszystko za sprawą – rzecz wszystkim Polakom znana – Ignacego Łukasiewicza i jego wynalazku.

Pierwszym krokiem na drodze do naftowego rozświetlenia ciemności była destylacja nafty z ropy naftowej. Od dłuższego czasu chemicy biedzili się nad wykorzystaniem gęstej mazi. Przełom dokonał się w lwowskiej aptece „Pod Gwiazdą”, której właścicielem był Piotr Mikolasch. W laboratorium tego przybytku pracowali Ignacy Łukasiewicz i Jan Zeh. Oni to właśnie, na zlecenie pary kupców prowadzących biznes z Koleją Wiedeńską, rozpoczęli badania nad „kipiączką” – surową ropą naftową. Poprzez skomplikowany proces destylacji uzyskali gotowy, palny produkt.

Naukowcy zawiązali z właścicielem apteki spółkę, jednak ta szybko się rozpadła z braku zainteresowania nową substancją. Dwaj wynalazcy rozpoczęli samodzielne badania. Ostatecznym efektem pracy Łukasiewicza było zbudowanie lampy naftowej. Współautorem wynalazku był blacharz Adam Bratkowski. Toporne urządzenie miało zbiornik z grubej blachy połączony z cylindrem z miki. Ale działało, dając jasne światło.

Debiut nowej lampy miał miejsce 31 lipca 1853 roku w szpitalu pijarów na Łyczakowie. Tego wieczoru chirurg nazwiskiem Zaorski zoperował wyrostek robaczkowy pacjentowi Choleckiemu. Rozpoczęła się era oświetlenia naftowego. Niestety, sam Łukasiewicz nie odegrał w niej wielkiej roli. Być może był po prostu słabym marketingowcem i nie potrafił dobrze sprzedać swego urządzenia. Dość powiedzieć, że nie ochronił go patentem. Konkurencja zadziałała szybko i na rynek weszły prężne firmy Ditmar z Wiednia i Stobwasser z Berlina. Najbliższe sześćdziesiąt lat miało być czasem rozwoju i wreszcie nieuchronnego upadku oświetlenia naftowego.

Lampy naftowe miały zbiornik, palnik, kominek i klosz. Na zbiorniku z naftą umieszczano palnik zaopatrzony w regulowany pokrętłem knot. Całość chronił szklany kominek, którego kształt ułatwiał cyrkulację powietrza, a tym samym proces spalania. A wszystko przykryte było kloszem. Z technicznego punktu widzenia najistotniejszy był palnik, a dokładnie rzecz ujmując – kształt knota.

Stąd też dzielono lampy na posiadające knot okrągły (sznurek), płaski w kształcie taśmy (palnik szczelinowy) oraz płaski zwinięty w rurkę (palnik pierścieniowy). Aby urządzenie działało najwydajniej, trzeba było dobrać odpowiedni palnik i knot. W tym celu stworzono miarę szerokości knota, zwaną linią. Jednostką jasności była „świeca”. Palnik posiadający knot dwudziestoliniowy dawał jasność 45 świec, co dziś przeliczylibyśmy na światło dwudziestowatowej żarówki.

Największymi producentami lamp naftowych były firmy austriackie i niemieckie. Rudolf Ditmar proponował lampy kuchenne, salonowe i fotograficzne. W szczytowym momencie produkował około 400 tysięcy sztuk rocznie. Konkurencję w Wiedniu stanowiła firma Braci Brünnerów. Oba przedsiębiorstwa połączyły się w 1907 roku i sygnowały swe wyroby „Ditmar – Brünner”. Na rynku niemieckim prym wiodły Wild & Wessel i Hugo Schneider. (2 miliony egzemplarzy rocznie!). Szybko powstały także firmy warszawskie: Jana Serkowskiego (1862 r.), Arona Eilsteina i zakłady W. Podgórskiego.

Wzornictwo lamp naftowych to oczywiście odzwierciedlenie aktualnych trendów epoki – eklektyzmu, secesji i funkcjonalizmu. Korpusy lamp były początkowo metalowe, z czasem sięgnięto po szlachetniejsze materiały – szkło, fajans, porcelanę i majolikę. Najpierw przyjmowały kształt waz i urn, potem rozpowszechniły się trójnogi i kariatydy z brązu. Bardzo popularny był motyw kanefory, czyli postaci z koszem na głowie, a także cylindry i puchary. Przełom XIX i XX wieku to czas lamp o kształcie kolumny zwieńczonej kloszem w kształcie tulipana.

Producenci często współpracowali z renomowanymi fabrykami porcelany, by zapewnić klientom towar najlepszej jakości. Warszawska manufaktura Serkowskiego zamawiała korpusy lamp w Miśni, Sevres i Delftach. Z kolei produkcja rosyjska powiązana była z Carską Fabryką Porcelany w Petersburgu. Korpusy zdobione były motywami roślinnymi, scenami rodzajowymi i pejzażami. Klosze lamp naftowych przyjmowały najczęściej kształt kulisty, kopulasty lub właśnie tulipana. Te ostatnie barwiono, a potem malowano, trawiono na nich wzory albo nakładano na nie koronkowe abażury.

Oświetlenie naftowe sprawdzało się wszędzie. Produkowano latarnie do furmanek, a potem samochodów, sprzęt oświetleniowy dla fabryk i kopalń. W domach popularne były lampy wiszące, na drucianym stelażu w kształcie liry lub gruszki – w dolnej jego części montowano zbiornik na paliwo. Czasem pojawiał się w wersji majolikowej – tzw. „jajko”, a na obręczy lampy przyczepiano sznury paciorków.

Co ciekawe, ich zadaniem była ochrona przed… ślepotą. Wierzono bowiem, że zbyt intensywne sztuczne światło źle wpływa na oczy. Kupowano lampy bilardowe, wielopłomienne, posiadające parę ramion z wygiętych rurek, zakończonych koszyczkami i kloszem w kształcie ściętego stożka. Podobnie skonstruowane były lampki kawiarniane, jednak klosz miał formę kuli.

Lampy naftowe przeżywały swoją świetność. Jeszcze niedawno, gdy w Mariampolu na popas stawała żona Mikołaja I, Aleksandra Fiodorowna, potrzeba było nie lada sił, by oświetlić jej kwaterę – jak czytamy w relacjach świadków, aż sześćdziesiąt sztuk świec i kaganków olejnych oraz aż trzystu lampek szklanych do iluminacji gmachu na zewnątrz. Lampy naftowe rozwiązywały podobne problemy. Jednak powoli zbliżał się ich schyłek. Popularność zyskiwało oświetlenie gazowe.

Pojawiła się też żarówka elektryczna. Lampom naftowym zaczęto dodawać uchwyty na świeczki, by uczynić je wielofunkcyjnymi. Chwilowym ratunkiem było zastosowanie tzw. koszulki Auera, materiałowej siatki nasyconej związkami toru i ceru. Siatka żarzyła się, dając jeszcze więcej światła. Jednak produkcja lamp naftowych spadała z roku na rok. Zakłady zmieniały branżę.

Historia lampy naftowej to także przypowieść o tym, że sukces ma wielu ojców. Przez lata w zachodnich publikacjach utrzymywano, że wynalazł ją Amerykanin Benjamin Sillman. Badania profesora Jerzego Hołubca, wybitnego specjalisty w dziedzinie historii oświetlenia, wykazały ponad wszelką wątpliwość, że jest to nieprawda. Ciągle nie brak jednak sprzecznych opinii. Niedługo po śmierci Łukasiewicza swój artykuł opublikował jego były wspólnik – Jan Zah. Twierdził w nim, że to właśnie on zbudował lampę. Dla kolekcjonera owe przepychanki nie mają oczywiście większego znaczenia. Liczy się piękny przedmiot z duszą i historią. Tych na szczęście nie brakuje.


ZDANIEM EKSPERTA

Janusz Michałowski
- aktor, kolekcjoner lamp naftowych


Lampy naftowe zbieram od końca lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Darzę je sentymentem, bo sam jako dziecko uczyłem się przy świetle takiej lampy. Kiedy zaczynałem kolekcjonować, było o nie łatwo, bo dzięki elektryfikacji w wielu domach przestały być potrzebne, a ich stylistyka – przede wszystkim secesyjna – nie cieszyła się szczególnym uznaniem.
Dziś mam ich około stu, w tym lampy techniczne – reflektory samochodowe i motorowe, a nawet mały projektor do malowanych na szkle obrazów.

Na rynku antykwarycznym najczęściej pojawiają się egzemplarze z przełomu XIX i XX wieku. Bardzo często są niekompletne: brakuje palnika, komina albo klosza. Kruche szkło ciężko znosi próbę czasu. Stąd też oryginalny i pięknie zdobiony – malowany albo trawiony – klosz jest kolekcjonerskim rarytasem i może sporo kosztować – nawet 2500 zł. Równie cenne są porcelanowe i majolikowe korpusy lamp, bogato dekorowane i wytwarzane przez renomowane europejskie firmy.

Lampa naftowa była przede wszystkim przedmiotem użytkowym i zepsute elementy – klosze, kominy, palniki – wymieniano na nowe, a stare lądowały na śmietniku. To pewien problem dla kolekcjonera. Trudno znaleźć przedmiot, który byłby w stu procentach taki, jak w dniu opuszczenia fabryki. Ale nie jestem ortodoksyjny i nie widzę fałszu w zbieraniu elementów lamp i łączeniu ich w całość. Zresztą, dokładnie tak samo postępowali ich pierwsi użytkownicy. Mam nawet mały warsztat, w którym sam przywracam świetność swoim nowym nabytkom.

Kolejny kłopot to duża ilość podróbek – zwykle współczesnych kopii wyprodukowanych w Niemczech, Austrii lub Belgii. Robione są na podstawie dawnych katalogów i trudno je odróżnić od oryginału. Niewielką pomocą jest sygnatura na pokrętle palnika, bo palnik można wymienić, a sygnaturę skopiować. W datowaniu starych lamp dużą pomocą są katalogi wydawane przez poszczególne firmy.

Piękne i stare okazy osiągają ceny nawet kilku tysięcy złotych. Jednak te przeciętne i średniej jakości można kupić już za kilkaset złotych. Oddzielną grupę stanowią lampy techniczne. Są rzadkie, jednak, ze względu na niewielkie zainteresowanie kolekcjonerów, niezbyt drogie. Naftowa lampa samochodowa to wydatek rzędu 300 złotych.

Tekst: Stanisław Gieżyński
Wykorzystano: „Historia lampy”, Jerzy Hołubiec, Warszawa 1977 r.; „Polskie lampy i świeczniki”, Wrocław, 1990 r.;
„Od lampki oliwnej do lampy naftowej”, Maciej Zdzienicki, Warszawa, 1983 r.
Fotografie: Muzeum Podkarpackie w Krośnie, katalogi aukcyjne, archiwum

reklama