Dwie rodziny, ale jedno imperium, które przypieczętował huczny ślub. I kto by pomyślał, że firma Villeroy & Boch zaczynała od kul armatnich, 250 lat temu.
Ach, co to był za ślub. Ona błękitnooka delikatna szatynka, lat 19. On szczupły z zawadiackim wąsem, starszy od wybranki o lat 14. I tak Octavie Villeroy i Eugen Boch świętym węzłem małżeńskim przypieczętowali biznesowy układ, bo rodziny młodych od lat prowadziły wspólne interesy. Impreza odbyła się 170 lat temu, właściwie cudem, bo pan młody zapomniał metryki. Czy pobrali się z miłości, trudno powiedzieć, wiadomo jednak, że potem Eugen radził się żony we wszystkich sprawach, także związanych z fabryką, urodziła im się siódemka dzieci, a kiedy on zmarł, ona dołączyła do niego pół roku później.
Gipsowi goście
Jeśli chcemy poczuć ducha tamtych czasów, wybierzmy się do Muzeum Ceramiki w Mettlach, gdzie zaaranżowano ślubny stół. Zastawa co prawda zmienia się raz na jakiś czas, ale goście – zrobione z gipsu figury naturalnej wielkości – od lat pozostają ci sami. Są rodzice młodych, dziadek Nicolas Villeroy, wuj Viktor Boch z żoną Lucy i przyjaciele. Towarzystwo zastygło w bezruchu, jakby przerwano im w pół słowa. Utrwalona chwila sprzed wieków. I utrwalana jest cały czas, bo zwiedzający namiętnie robią sobie zdjęcia przy stole wśród rodziny, podpatrują też, co jest na nim ustawione i jak.
Opowieść o porcelanowej marce zaczyna się w 1748 roku, kiedy to Francois Boch otworzył w Audun-le-Tiche (dziś wschodnia Francja) manufakturę kul armatnich. Interes szedł na tyle dobrze, że zainwestował w pracownię garncarską. A że lubił eksperymentować, udało mu się uzyskać świetnej jakości ceramikę. Było to w czasach, kiedy sprowadzano ją z Chin i Japonii. Francois dochował się trzech udanych synów, którzy kontynuowali z rozmachem dzieło ojca. W Symptonaines (niedaleko Luksemburga) otworzyli oni Królewską Manufakturę Porcelany. Nazwę zawdzięcza austriackiej cesarzowej Marii Teresie, która zakochała się w ich talerzykach i filiżankach i mocno wsparła braci. Odnieśli tak duży sukces, że Bochowie kupili opactwo benedyktyńskie nad rzeką Saarą (Niemcy) i otworzyli tam kolejną fabrykę. 90 lat później weszli w spółkę z Nicolasem Villeroyem, który działał w tej samej branży. Już razem zaczęli produkować najbardziej szlachetną porcelanę bone china i nie mieli równych na rynku.
Robotniczy chór
Dziś z podziwem patrzymy na Billa Gatesa, Oprah Winfrey czy Bono, którzy przekazują okrągłe sumy na biednych ludzi. Tymczasem Bochowie robili to samo już 200 lat temu. W 1812 roku Pierre Joseph założył Stowarzyszenie św. Antoniego (nazwa pochodzi od patrona garncarzy). Chciał w jakiś sposób odwdzięczyć się wszystkim, którzy pomagali w odbudowie fabryki w Septfontaines, która mocno ucierpiała w czasie Rewolucji Francuskiej.
Stowarzyszenie pomagało zatem chorym pracownikom, samotnym matkom, wypłacało emerytury. Warto dodać, że wiele lat później, kiedy Bismarck tworzył system opieki socjalnej w Niemczech, najlepsze pomysły ściągnął właśnie ze Stowarzyszenia św. Antoniego. Żony Bochów i Villeroyów spełniały się w otwieraniu sierocińców, szkół, szpitali, organizowały nawet chóry, szkoły gotowania, szycia i tak przydatnego w fabryce porcelany – rysunku. Było to oczywiste, wpisane w życie elity.
Przyjaciel Van Gogh
Oczywiste też było, że elita zajmuje się sztuką. Zaczęło się od drugiego pokolenia Bochów i Jeana Francois, który zupełnie stracił głowę dla... porcelany. Kolekcjonował naczynia z konkurencyjnych fabryk, ale też kupował antyki. Cacka, które zgromadził, bardzo ułatwiały pracę projektantom. Dziś tę wspaniałą kolekcję zobaczymy w muzeum w Mettlach. Z kolei w Musée d’Orsay podziwiać możemy portret Eugéne’a Bocha (szczupły mężczyzna w pomarańczowej marynarce, piąte pokolenie Bochów) namalowany przez Vincenta van Gogha. Otóż panowie bardzo się przyjaźnili, zresztą obrazy obydwu wystawiane były w Salon de Paris. Zamożny Eugéne oprócz malowania promował biedniejszych przyjaciół, kupował też ich prace. A były to nazwiska nie byle jakie, jak chociażby Émile Bernard czy Paul Gauguin. Wspomniany portret dostał w prezencie od żony Theo van Gogha i w testamencie zapisał go Luwrowi.
A dwie wielkie rodziny? Palma nie uderzyła im do głowy i nadal wspólnie prowadzą biznes, choć firma bardzo się rozrosła (ma przedstawicielstwa w 120 krajach, jest na giełdzie). W tym roku nestor rodu Wendelin von Boch obchodził 70. urodziny. Była to doskonała okazja, by zapytać o przeszłość i przyszłość. Z firmą związany był przez, bagatela, 45 lat. Dla głowy rodziny bezkonkurencyjnym wzorem jest prapradziadek Eugéne von Boch (ten od van Gogha). Ale równie ważne są rodzinne rejsy po Morzu Egejskim, słuchanie jazzu i stare samochody. Wendelin von Boch właśnie szykuje się do rajdu z Brescii do Rzymu.
Tekst: Beata Woźniak
Zdjęcia: Villeroy & Boch, www.defanti.pl