Koncert przez tubę
KolekcjeNikt nie wyobraża sobie dziś zabawy bez muzyki z płyt kompaktowych. A gdyby tak zabrakło prądu?
Ludzie słuchali muzyki jeszcze na długo przed tym, jak elektryczność zawojowała świat. I nawet wtedy, gdy w gronie nie było pianisty. Jeszcze dziś, jeśli mamy trochę szczęścia, w weekendy na Rynku Starego Miasta w Warszawie możemy spotkać kataryniarza, choć niestety już bez małpki czy papugi na ramieniu, które wyciągnęłyby dla nas pomyślną wróżbę.
Katarynkę, tak popularną w Polsce w okresie międzywojennym, wynaleźli Włosi na początku XVIII wieku. Grała tak długo, jak długo kataryniarz miał ochotę kręcić korbą, a miał, póki z okien domów leciały zawinięte w papierki monety. Korba pompowała powietrze w metalowe piszczałki, obracała wałek nabity kołkami i wtedy rozlegał się charakterystyczny, skrzeczący dźwięk.
Grające jajka Fabergé
O ile katarynki to uciecha dla ludu, pozytywki grały delikatniej, bardziej finezyjnie. W XIX wieku były w większości mieszczańskich domów. Montowano je w zegarkach, pudełkach, tabakierach, a nawet w stojakach choinkowych.
Najlepsi jubilerzy konstruowali misterne puzderka, a firma Fabergé ukrywała pozytywki nawet w swoich słynnych złotych jajkach. Były proste w obsłudze, bo napęd stanowiła sprężyna, którą nakręcał kluczyk lub zamykające się wieko. W wyrobie pozytywek celowała m.in. szwajcarska firma Mermod Frères i niemieckie: Ariston, Herophon, Gloriosa, Symphonion Musikwerke, Polyphon. Te dwie ostatnie cieszyły się w Polsce taką popularnością, że pozytywki często nazywano też polifonami i symfonionami. Stąd czasem nieporozumienia wśród początkujących zbieraczy, którzy są przekonani, że mają do czynienia z różnymi urządzeniami.
Obudowy pozytywek robiono ze szlachetnego drewna – dla bogaczy intarsjowane lub inkrustowane. Rarytasami są te, które na wewnętrznej stronie podnoszonego wieka ozdobiono obrazkami o treści alegorycznej, sielankowej albo wizerunkami tańczących dzieci i aniołków. Zdarzały się nawet scenki erotyczne.
Wrzuć monetę
Nie wszystkie pozytywki były małe, produkowano także odmianę, którą z powodzeniem można by nazwać matką szafy grającej. Wielkością i wyglądem przypominała babciną serwantkę. Na górze mieścił się mechanizm grający i napęd, a poniżej było miejsce na płyty (na jednej mogło być zakodowanych nawet sześć melodii). Po wrzuceniu monety o określonym nominale, na przykład pięciu kopiejek, nakręcona sprężyna zwalniała napęd. Urządzenia szybko zadomowiły się w gospodach i restauracjach.
Innego rodzaju szafami grającymi były rzadziej dziś spotykane tzw. orchestrony. Nad Wisłę przywożono je z Austrii i Niemiec. Urządzenie nakręcało się korbą, a w wersji dla restauratorów napęd uruchamiała wpadająca moneta. Ale orchestrony, niestety, zajmowały dużo miejsca, a melodii miały jak na lekarstwo. Na przełomie wieków amerykański inżynier Edwin S. Votey wynalazł orchestron wykorzystujący zapis na perforowanych taśmach. Jednak kariera odkrywcy i jego wynalazku była krótka, bo na rynek wkroczyła pianola, czyli mechaniczne pianino.
Roznegliżowany Edison
Dziś o pianoli prawie nikt już nie pamięta, ale dawniej musiała brylować na salonach. Świadczą o tym choćby przygotowane wyłącznie na potrzeby tego instrumentu „nagrania” utworów Paderewskiego. W Polsce jeden z krakowskich importerów pianoli tak ją reklamował (pisownia oryginalna – red.): „Każdy posiadający muzykalne ucho, nawet gdyby nigdy na żadnym instrumencie grać się nie uczył, może wykonywać za pomocą Pianoli na każdym fortepianie i na każdem pianinie wszystkie arcydzieła literatury muzycznej – niewyłączając najtrudniejszych, z czystością i biegłością oraz równą siłą jakiej żaden wirtuoz – nawet najznakomitszy – osiągnąć nie może”.
Jednak pianola i wszystkie inne „skrzynki z muzyką” skazane zostały na śmierć, gdy Thomas Alva Edison w 1877 roku zmontował fonograf zapisujący realny dźwięk (jest w Muzeum Techniki w Warszawie!). Kiedy prezentował swój wynalazek przed forum Akademii Francuskiej kazano mu się rozebrać, bo uznano go za brzuchomówcę.
W Polsce, z kolei, rozgorzała publiczna dyskusja nad nazwą dla tego cuda. Gazeta „Kłosy” zaproponowała głosopis, ale pomysł się nie przyjął. Za dziesięć dolarów można było wejść w posiadanie nieporęcznego pudła, które niestety „zwalniało” dźwięk, ale ponieważ zainteresowanie było spore, po licznych udoskonaleniach produkowano je aż do 1929 roku.
Do okopów zamiast na majówkę
Dziesięć lat po wynalezieniu fonografu, Emile Berliner stworzył gramofon, w którym dźwięk był już bardziej doskonały. Jego produkcji podjęła się niemiecka firma Kammerer & Reinhardt z Walterhausen. Pierwsze płyty były gumowe, te łatwo tłukące się z szelaku to wynalazek o kilka lat późniejszy (firma Durinoid z Newark dla Berliner Gramophone Co. w Waszyngtonie). Za archaiczne krążki trzeba dziś zapłacić setki dolarów. W drodze ewolucji początek płyty ze środka przeniesiono na brzeg.
Na polskich sklepowych półkach gramofony i fonografy pojawiły się w 1899 roku. Urządzenia zdobiono w stylu art déco, secesji, intarsjowano skrzynki, a tuby złocono bądź wyginano w wymyślne kształty. Szansa na ich kupienie jest znikoma, bo żaden szanujący się kolekcjoner nie odda takiego cacka, choć wie, że w zamian mógłby zafundować sobie zestaw kina domowego najwyższej klasy.
Rzadkością są też produkowane od 1914 roku przez firmę Barnett Samuel & Sons pierwsze gramofony walizkowe i późniejsze mini np. „Camera” czy „Vadasz”. Reklamowano je jako idealne na majówkę lub potańcówkę, a ostatecznie trafiły do okopów we Francji. Za to znacznie łatwiej kupić modele prostych międzywojennych gramofonów walizkowych, w których tuba znajdowała się wewnątrz obudowy i nie trzeba było jej wyjmować, a tylko uchylić drzwiczki. Taki wydatek kilkuset złotych może być niezłym zaczątkiem kolekcji i pasji.
Od początku lat trzydziestych na dużą skalę produkowano szafy grające na płyty gramofonowe. Zaczęły wychodzić z mody w USA w latach sześćdziesiątych, gdy tłoczenie singli przestało się opłacać z powodu malejącego zapotrzebowania i wzrostu kosztów (rosnące opłaty z tytułu licencji i honorariów autorskich). W Polsce szafy grające funkcjonowały do początku lat osiemdziesiątych, bo nikt się nie przejmował prawami autorskimi. Jedna z nich stała w kawiarni warszawskiego Grand Hotelu.
Rady ekspeta
Andrzej Wyrożemski,
kolekcjoner mechanicznych urządzeń grających i gramofonów
Mechaniczne urządzenia grające są dziś poszukiwane nie tylko przez kolekcjonerów, ale też przez dekoratorów stylowych wnętrz. Wielu ludzi traktuje je jako niebanalną dekorację, dlatego ceny takich urządzeń na pchlich targach, w antykwariatach i na internetowych aukcjach ciągle rosną. Wciąż jednak można trafić ciekawe egzemplarze. Bardzo rzadko są to orchestrony czy pianole, bo było ich w Polsce stosunkowo niewiele. Także fonografy Edisona to kolekcjonerski rarytas. Ale już pozytywek i gramofonów jest nieco więcej. Ich ceny wynoszą od kilkuset złotych za prosty model do kilkunastu tysięcy złotych za ładnie dekorowany i dobrze utrzymany egzemplarz.
Kupowane na bazarach i pchlich targach tańsze gramofony mogą być niekompletne lub uszkodzone. Trzeba pamiętać, że ich wartość kolekcjonerska jest wówczas nieduża. Dlatego zanim wydamy większą kwotę, koniecznie zapoznajmy się z literaturą na temat historii i budowy takich urządzeń. Nie wiedząc, jak należy się z nimi obchodzić, możemy bezpowrotnie zniszczyć niektóre płyty. Te najstarsze odtwarza się bowiem od środka, a nie od zewnątrz, jak w późniejszych modelach.
Trzeba też umieć rozpoznawać igły, by dobrać je do konkretnego gramofonu. Często różnią się kształtem i materiałem, z jakiego są wykonane, bo niektóre płyty można odtwarzać tylko za pomocą igły szafirowej. W wielu kolekcjach osobną część stanowią pudełka do igieł i płyty. W wydanym na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych przewodniku dla kolekcjonerów nie polecano zbierania wszystkich płyt, tylko ukierunkowanie kolekcji. Jestem innego zdania, bo z biegiem lat jest ich coraz mniej.
Tekst: Krzysztof Mich
Fotografie: katalogi aukcyjne, Corbis, Flash Press Media, Reporter, Superstock, Rafał Lipski, Piotr Syndoman, archiwum