Dziadki do orzechów

Kolekcje

Ja już sobie tak dziaduję od ponad dwudziestu lat – śmieje się Jan Łomnicki. A to poważna sprawa i zajęcie niemal w pełnym wymiarze godzin. Bo nie chodzi o bycie po prostu dziadkiem (choć pan Jan nim jest) ani o nawiązania do prastarej kultury dziadowskiej. Pan Jan wraz ze wspólnikiem Witoldem Tchórzewskim mają kolekcję dziadków do orzechów. Stare i nowe, proste i skomplikowane. Zbiory trzeba opisywać, katalogować i wreszcie wystawiać. Gdy nadchodzi Boże Narodzenie, mają ręce pełne roboty. To najlepszy czas na pokazanie kolekcji. Bo przecież niegdyś choinka w każdym domu ozdobiona była zawiniętymi w sreberko orzechami. Dzieci zbierały je z drzewka, a potem rozłupywały.

Tak właśnie zaczyna się klasyczna bajka Ernesta Teodora Amadeusza Hoffmanna. Siedmioletnia Klara pod choinką znajduje tytułowego dziadka do orzechów, prezent od swojego ojca chrzestnego. Brat w czasie zabawy psuje dziadkową szczękę. Na szczęście udaje się ją naprawić. Klara zasypia w fotelu, tuląc zabawkę. We śnie trafia do bajkowego królestwa, w którym rządzi zły Król Myszy. Dziadek do Orzechów prowadzi lalki do walki z myszami… Ta wigilijna opowieść stała się kanwą baletu Piotra Czajkowskiego. Popularność sztuki miała ciekawe konsekwencje – dziadek do orzechów stał się tradycyjnym gwiazdkowym prezentem.

Sposób na skorupkę

Orzechy, zawsze twarde do zgryzienia, kiedyś były również przedmiotem kultu. Celtowie i Germanie oddawali cześć leszczynie. Paweł Jasienica notował, że podczas wykopalisk w Szczecinie odnaleziono wiele skorupek orzecha laskowego. Nie były zgniecione, nosiły ślady otwierania nożem. Jasienica twierdzi, że musiały być przeznaczone na ofiarę dla bóstw i dlatego nie wolno było uszkodzić skorupek. Jakoś trzeba jednak dobrać się do tego, co w środku – i tu docieramy do „gryzienia”. Faktycznie, wydaje się, że pierwszym, choć nieco ryzykownym sposobem było użycie własnej szczęki. Świadczy o tym choćby tradycyjna polska nazwa urządzenia do otwierania orzechów – „zęby”. Zresztą kształty wielu dziadków przypominają ludzką lub zwierzęcą głowę – orzech wkładamy właśnie między „szczęki”.

Zwierzęta też orzechy kochają. Dla wiewiórczych siekaczy żaden oczywiście nie jest za twardy, ale co mają robić ptaki, które takiego zgryzu nie mają? Radzą sobie z pomocą – choć nieświadomą – człowieka. Na pewno każdy widział, jak kruk czy wrona zrzuca orzech na jezdnię przed samochodem. Koła rozgniatają skorupę i załatwione. Japońskie wrony – zwłaszcza te mieszkające w mieście Sendai – doszły w tym do perfekcji. Całe watahy z orzechami w dziobach czają się gdzieś w okolicy świateł. Kiedy jest czerwone i samochody się zatrzymują, układają orzechy przed nimi na jezdni. Zielone – auta ruszają, rozgniatając twarde łupiny. Przy kolejnej zmianie świateł ptaki sfruwają i raczą się wprost na jezdni.

Człowiek neolitu był w gorszej niż wrony sytuacji, nie było bowiem samochodów. Wykorzystywał więc kamienie. Zachowały się głazy z rzeźbionymi dziurkami, w które wkładano orzechy, i inne, płaskie, służące do uderzania. Jednym z najpiękniejszych zabytków późniejszych czasów – najpewniej z końca IV lub początku III wieku p.n.e. – jest wykonany z brązu dziadek w kształcie splecionych dłoni. Orzech umieszczano na nich i zgniatano, naciskając ramiona. Wydaje się, że dziadki były już w owych czasach dość popularne. Opis przyrządu znajdziemy w „Mechanice” Arystotelesa. Wedle filozofa składa się on z dwóch ramion – dźwigni połączonych przegubem.

Na dworach królów i arystokracji używano urządzeń pięknie rzeźbionych. Podobno Henryk VIII podarował jedno z takich cacek swojej żonie Annie Boleyn na urodziny. Biedniejszy lud zadowalał się skromniejszymi wynalazkami. Jedni i drudzy ochoczo zajadali orzechy, o czym najlepiej świadczą choćby wykopaliska przy Rose Theatre w Londynie. Znaleziono tam mnóstwo skorupek – najwyraźniej podczas przedstawień widzowie lubili sobie coś pochrupać. Leonardo da Vinci, rysując obywateli Florencji, kilku z nich pokazał z dziadkami do orzechów. Była to deseczka z młotkiem i rodzaj pejcza, na końcu którego zaczepiano orzech. Jedno silne uderzenie o ścianę otwierało skorupkę. Wielki wynalazca stworzył także projekt przemysłowej maszyny do łupania „twardzieli” – siłę potrzebną do działania miały zapewniać… konie.

Dziadek z porcelany

Rozbicie orzecha wymaga sporej siły, w dziadkach stosuje się więc różnorakie mechanizmy. Najprostszy jest udarowy. Wystarczą dwa kamienie, młoteczek i podstawka oraz silne ramię. Łupina pęka. Można też wykorzystać siłę nacisku – tak jest w przypadku dziadka dźwigniowego. Proste formy kleszczy wywodzą się od szczypców kowalskich. Pewną wariacją jest przymocowanie jednego z ramion do podstawy i naciskanie tylko drugiego – działa wtedy jak lewar. W XVII wieku pojawiły się dziadki ze śrubą – jej przekręcenie powoduje dociśnięcie orzecha do podstawki i pęknięcie skorupki. Taki mechanizm pozwala kontrolować siłę nacisku i zmniejsza prawdopodobieństwo, że wraz z łupiną zgnieciemy miąższ. Najbardziej skomplikowane są dziadki mechaniczne, w których siła przenoszona jest przez różne przekładnie czy koła zębate.

– Bóg daje nam orzechy, ale rozłupać je musimy sami – to niemieckie powiedzonko przekazywano dzieciom z pokolenia na pokolenie. Miało je uczyć, że nic z nieba nie spada, a kłopoty trzeba rozwiązywać samemu. W Niemczech dziadek traktowany był jako rodzaj talizmanu, który chroni dom i jego mieszkańców przed kłopotami. Legenda głosi, że właśnie tu powstało pierwsze takie urządzenie. Oto pewnemu mieszczaninowi tak sprzykrzyło się gniecenie orzechów rękami, że poprosił innych o pomoc. Stolarz proponował, by ciąć skorupki piłą. Żołnierz chciał do nich strzelać. Wreszcie rozwiązanie znalazł producent lalek – wymyślił figurkę z silną, otwieraną szczęką, która z łatwością gniotła orzechy. Jak w każdej legendzie, jest tu ziarno prawdy – w Niemczech dziadki rzeczywiście robili producenci zabawek. Popularne były takie przedstawiające króla w koronie, górnika, strażaka, leśniczego czy żołnierza.

Kanclerz z cesarzem

W całej Europie prześcigano się w wymyślnych formach. Na przykład zwierząt – oczywiście kojarzących się z orzechami wiewiórek, ale również lwów, małp, orłów, kotów czy psów. W zależności od kraju czy regionu obowiązywały inne wzory. W Bawarii szczególnie kochano „Niemieckiego Michałka” – gościa o długich włosach przykrytych szlafmycą. Pojawiały się figury w strojach ludowych i ubraniach typowych dla różnych zawodów – na przykład młynarza. Były także postaci historyczne – kanclerz Bismarck czy cesarz Wilhelm I. Anglicy ozdabiali niklowane i mosiężne dziadki podobiznami Szekspira. Inspiracją były bajki – w XIX wieku przodowali oczywiście bohaterowie z opowiastki Hoffmanna. Pojawiały się także osoby znane z książek Dickensa, np. „Olivera Twista” czy „Klubu Pickwicka”. Robiono też dziadki dźwigniowe, które mogły służyć jako kołatka czy stoper do drzwi.

Chodziło o to, by uniknąć… podatku od towarów luksusowych. Za taki uznawany był dziadek do orzechów, którego, z niewiadomych powodów, nie traktowano jako przedmiotu codziennego użytku. Inna sprawa, że oprócz takich prostych, choć zdobnych, produkowano również drogie modele – posrebrzane czy porcelanowe (np. wyroby miśnieńskie). A to przez stołowe obyczaje epoki wiktoriańskiej. Po posiłku zawsze podawano paterę z owocami i orzechami, a wraz z nią specjalne zestawy: łyżeczki do wybierania miąższu owoców, nożyczki do odcinania winogron z kiści oraz właśnie dziadki do orzechów. Zdobny dziadek stał się też tradycyjną pamiątką przywożoną z podróży, a dzięki bajce Hoffmanna prezentem dla dzieci.

Zachwycone dzieci

Dziadki do orzechów zadziwiają różnorodnością kształtów i technicznych rozwiązań. Jan Łomnicki twierdzi, że rzadko trafiają się dokładnie takie same. – Kolekcjonowanie wciąga – mówi. Zaczął przypadkiem – w warszawskim szpitalu poznał lekarza rentgenologa, Witolda Tchórzewskiego. – Witek to człowiek pozytywnie zakręcony – opowiada pan Jan. – Zaczął zbierać dziadki w 1969 roku, jeszcze jako licealista. W rozmowie pochwalił się swoją kolekcją, a ja przyznałem, że i u mnie niejeden dziadek by się znalazł. A może połączymy siły – zaproponowałem? I tak to się zaczęło.

Dziś mają w kolekcji 373 sztuki. Najstarszy dziadek – drewniana małpa – ma najprawdopodobniej około 300 lat. Są też ciekawe egzemplarze, jak choćby przysłana ze Stanów figurka amerykańskiego futbo- listy czy przedmioty zrobione jako „fucha” jeszcze w Stoczni im. Lenina. – Jakiś czas temu wykupiłem w jednym z supermarketów całą partię zupełnie współczesnych dziadków do wieszania na choinkę. Są bardzo ładne! – wspomina kolekcjoner.

Pan Jan z panem Witkiem są jak animatorzy kultury. Pierwszą wystawę dziadków urządzili w Kwidzynie. Od tego czasu pokazywali już zbiory w Kartuzach, Bydgoszczy, Grudziądzu i Niemczech. Wystawiają za darmo. – Stawiamy tylko jeden warunek, że przy okazji musi zostać zorganizowana jakaś impreza dla dzieci, gdyż nikt tak jak one nie cieszy się, oglądając te przeróżne figurki.

Kolekcjoner ma powody do radości, ponieważ jego pasją zaraził się wnuk i chętnie oprowadza po wystawie swoich rówieśników. – A ja sobie dziaduję, to dla mnie wielka zabawa i przygoda – śmieje się. – To mnie trzyma, bo zawsze jest coś do roboty. Teraz właśnie pakuje kolekcję i wysyła do Gdańska, na wystawę. Będzie ją można oglądać od 18 grudnia do końca lutego w Muzeum Archeologicznym. W końcu Boże Narodzenie za pasem, trzeba dzieciom sprawić przyjemność.

Tekst: Stanisław Gieżyński
Zdjęcia: dzięki uprzejmości Jana Łomnickiego, Witolda Tchórzewskiego i Jacka Lutoborskiego; Joanna Kossak,
www.dziadek-do-orzechow.pl, www.erzgebirgepalace.com, East News, Getty Images/FPM, Alamy/ BE&W, Forum,123RF, Shutterstock.com

Korzystałem z książki Jana Pieloka „Dziadki do orzechów. Przewodnik kolekcjonera”, Novae Res, 2012