­­­Na ogół poważny i refleksyjny. Nie sprawiał wrażenia kogoś, kto chętnie pije bruderszaft. Nawet, gdy zapraszał do domu na oglądanie prac i pogaduchy o sztuce, trzymał dystans.

Pewnie dlatego Jacek Sienicki nie cieszył się wielką sympatią w środowisku, w którym prawie każdy to brat łata. Wyróżniał się też wizualnie. Chuda, z latami coraz bardziej przygarbiona sylwetka. W dłoni nieodłączny papierosek. Strój „niewidoczny”: beżowy sweter, jasna koszula, sztruksowe spodnie. Albo ciemne szarości. Żadnej ekstrawagancji. Tylko jego twarz zwracała uwagę. Szczupła, ascetyczna, uduchowiona. Od razu było widać, że to intelektualista „z dobrego przedwojennego domu”. Jego piękną w formie głowę doceniła rzeźbiarka Barbara Zbrożyna, która kilkakrotnie prosiła kolegę o pozowanie do portretu.
Przede wszystkim sam dla siebie był modelem. I nie chodziło tu o zachwyty nad własną osobą. Malował siebie jako pewien typ, wzorzec wrażliwości. Zawsze utyskiwał na rezultaty tych wysiłków. Za wzór brał Olgę Boznańską, Witolda Wojtkiewicza i mistrza, u którego asystował, Artura Nachta-Samborskiego. Perwersyjnie cieszył się ze swej malarskiej „niedoskonałości”, zapewniając, że dzięki temu ma przynajmniej cel.

Podwójnie rodzinny dom
Raz widziałam go radosnego, w nastroju żartobliwym. Było to po tym, gdy odzyskał segment na Saskiej Kępie, wybudowany przed wojną przez ojca-architekta w tzw. bloku architektów. Uznał tę datę za symboliczną. Piętro niżej zajął brat artysty, Stefan, co też go bardzo cieszyło. Nareszcie razem! Frajdę sprawiał mu widok z okna. Dachy saskokępskich zabudowań. Niskie, zgeometryzowane, surowe. Gotowe kompozycje.
Mieszkanie przy ulicy Czeskiej miało dlań szczególną sentymentalną wagę. Rodzina Sienickich zamieszkała tam w 1939 roku. Nie na długo. – W 1945 roku wróciłem z matką po pobycie w obozie w Pruszkowie i wojennej tułaczce – wspominał podczas jednego z naszych spotkań. – Segment ocalał, przetrwał powstanie. Ale nie dane nam było tam po wojnie zamieszkać. Wygnali nas! Musieliśmy zakotwiczyć się u rodziny mamy. Rok później wrócił mój starszy brat Stefan, wywieziony do Niemiec; potem pojawił się zwolniony z wojska ojciec, pracujący w Anglii.
Sienicki senior cudem ocalał: ranny w bitwie pod Krasnymstawem, po szpitalnej kuracji trafił do obozu w Kozielsku, potem w Griazowcu. Był jednym z nielicznych niezamordowanych w Katyniu. Z armią Andersa przeszedł szlak na Bliskim Wschodzie, w 1943 przetransportowany do Anglii, gdzie wykładał w Polskiej Szkole Architektury w Liverpoolu. Czy można się dziwić, że w twórczości Jacka powracały motywy wojenne, zwłaszcza sceny katyńskiego mordu? Ale głównie w rysunkach, których nie przenosił na płótna.

Zgoda na brak sukcesu
– Siedzę w kącie i robię ciągle to samo – mawiał. – Nadaję obrazowi piętno mojego życiorysu. Uważam, że Sienicki miał biografię typową-nietypową dla pokolenia urodzonego w latach 20. Typową, dlatego że skażoną powszechnymi kataklizmami; nietypową, bo nie umiał iść z prądem. Za młody, żeby walczyć podczas wojny, miał jednak los nią pokiereszowany; zbyt prawy, żeby poddać się socjalistycznej rzeczywistości, zbierał cięgi w PRL-u. Miał pod górkę w naukowej karierze, bo bezpartyjnemu opóźniano nominację na docenta. Otrzymał ją po siedmioletnim oczekiwaniu, w 1971 roku, choć uchodził za jednego z polskiej czołówki.
Po transformacji znów stracił grunt pod nogami. Zanadto świadomy prawdziwych wartości, nie nabierał się na lep polskiego kapitalizmu. Pozbawiony życiowej zaradności, nie umiał się „sprzedać”. Pamiętam jego gorycz, gdy przekonał się, że profesorska emerytura (w 1992 r. przeszedł w stan spoczynku) nie starcza mu na życie i pomimo kiepskiego zdrowia musi dawać lekcje rysunku na Wydziale Rzeźby! Co gorsza, drastycznie podniesione czynsze za pracownie (efekt ustawy, w myśl której artyści zostali potraktowani jak prywatni producenci) zmusiły go do opuszczenia dużego atelier na Chomiczówce. Warunki do pracy poprawiły mu się dopiero po odzyskaniu domu na Saskiej Kępie. Nie miał tam wielkich przestrzeni, ale czuł się dobrze.


Ta ostatnia w jego życiu przeprowadzka zadziałała jak doping. Końcowe pięć lat to wyjątkowo płodny i intensywny czas w twórczości Sienickiego. W tym miły akcent: wspólna wystawa z córką Joanną w Galerii Milano (1995 r.). Joanna po studiach zakończonych w roku stanu wojennego osiadła we Francji, tym przyjemniejsze było spotkanie dwóch pokoleń, dwóch innych koncepcji malarskich.
Milano też było bliskie sercu profesora. Mieszkając w sąsiedztwie, co dzień odbywał spacer w stronę mieszczącej się przy rondzie Waszyngtona galerii. Bezkonfliktowo współpracował z Elżbietą Kochanek, szefową salonu, pozwalając jej, jako marszandce, dysponować obrazami. Każdy wiedział, że nie należał do rozrzutnych – z racji kiepskiej finansowej kondycji. Ale któregoś dnia, gdy dowiedział się, że Ela słabuje, podarował jej piękne płótno „na lepszy nastrój”. Po prostu zdjął je ze ściany galerii i poprosił o dostarczenie chorej.
Wielokrotnie odwiedzałam go w domu przy Czeskiej; kręciłam o nim materiały dla TVP. Za którymś razem wręczył mi gwasz-pamiątkę. Widok na dachy domostw, oglądane z tarasu państwa Sienickich. Sprawdziłam – wszystko zostało wiernie oddane. A jednak zmienione poprzez zmysł syntezy, porządkowania, jakim wyróżniał się artysta.

Koleżanka o sarnich oczach
Fakty, które go ukształtowały? Wybuch wojny. Był za mały (jedenaście lat), żeby walczyć. Uczył się więc na tajnych kompletach, pracował jako pomagier w drukarni na Targówku. Dużo rysował. Już wtedy umiał syntetyzować, nadawać charakter postaciom ekspresyjną kreską.
Dalszy życiorys – również podobny do wielu innych z jego generacji. Szybki kurs gimnazjalny, Liceum Sztuk Plastycznych przy Myśliwieckiej w Warszawie, matura i egzamin na Akademię Sztuk Pięknych.
Wtedy, w roku 1948, pojechał na pierwszy plener w Kazimierzu Dolnym z kolegami i, rzecz jasna, koleżankami. Jedna z nich to Wanda Kasińska, drobna blondynka o sarnich oczach, tak jak on absolwentka Liceum Plastycznego. Dziewczyna spróbowała szczęścia jednocześnie na dwóch wydziałach, na ASP i historii sztuki. Zdała na obydwa kierunki, wybrała ten drugi. W 1953 roku obroniła dyplom i… zmieniła stan cywilny. Rok później Jacek Sienicki został dyplomowanym artystą. Natychmiast zaangażowany jako asystent profesora Nachta-Samborskiego, uważał się za dziecko szczęścia.
Kolejna zmiana w życiu młodego małżeństwa – narodziny córki Joanny. Odziedziczyła po rodzicach subtelną urodę i plastyczny talent. Jacek tryskał wtedy wyjątkową jak na niego energią. Był jednym z inicjatorów przełomowej wystawy „Przeciw wojnie, przeciw faszyzmowi”, która przeszła do historii pod mianem Arsenał ’55 i uchodzi za koniec socrealizmu.

Spojrzenie w siebie
Co wtedy pokazał? Autoportret i pejzaż „Zburzony dom”. A także kilka rysunków o antywojennej treści. Po odwilży trochę podróżował; uczestniczył nawet w II Biennale Młodych w Paryżu (1961 r.). Jednak, w przeciwieństwie do Jana Lebensteina, który dwa lata wcześniej „wybrał wolność”, Sienickiego nie skusiło stypendium rządu francuskiego. Emigracja nie dla niego. Czuł się odpowiedzialny za matkę, żonę, córkę.
W latach stanu wojennego i po nim uczestniczył w ruchu kultury niezależnej, wdał się w akcje drugiego obiegu, wystawiał w kościołach. Dostał Nagrodę im. Cybisa (1983 r.) – uhonorowanie bezkompromisowej postawy i niepoddającej się modom sztuki. Bo mroczne, bolesne kadry, odpowiadające zbiorowym nastrojom w latach 80., u Sienickiego nie były okazjonalnym zwrotem tematycznym. Zawsze pasjonowało go malarskie przedstawienie kondycji człowieka – czy to za pośrednictwem wychudzonej sylwetki ludzkiej w pustym wnętrzu; czy poprzez „ochłap na kartki” (chodziło o mięcho dostępne w latach 80.); czy w formie rachitycznych bezlistnych kwiatów doniczkowych; czy zwierzęcych, brutalnych czaszek i szczęk. – W prostych tematach trzeba być delikatnym i silnym, trzeba wyjść z banału, udać się w rejony, w których może zrodzić się coś prawdziwego – uważał.
On z pewnością niczego nie udawał. Sam symbolizował wręcz połączenie kruchości z duchową mocą. Zmarł dziesięć lat temu. Z każdym rokiem spuścizna po nim nabiera mocy. W wymiarze finansowym, a przede wszystkim – duchowym.

Tekst: Monika Małkowska
Fotografie: katalogi aukcyjne, East News, Medium