Jacek Sempoliński szuka prawdy.
Moją najnowszą wystawę chciałem nazwać „Czyż to prawda?”, ale przyjaciele powiedzieli, że to paskudne, że takie wzięte prosto z ulicy – śmieje się profesor Jacek Sempoliński.
Siedzimy w Galerii Art New Media i popijamy kawę. – W końcu jeden z nich wymyślił tytuł: „Ręka Farbiarza” – mówi profesor i tłumaczy: – Bo ja ręką maluję prosto z tuby albo czasem murarską szpachlą, pędzli nie używam.
Tytuł wystawy w Miejskiej Galerii Sztuki wychodzi poza dosłowność. To nawiązanie do esejów pisarza W.H. Audena, który z kolei odnosił się do słów ze 111. sonetu Szekspira. Intryguje mnie to, bądź co bądź literaturoznawcę i amerykanistę z wykształcenia. – Pan amerykanista? – dopytuje się profesor i opowiada: – Dużo czytam ostatnio amerykańskiej literatury, głównie Kerouaca i Fitzgeralda. Nadrabiam zaległości. Ale najbardziej lubię kryminały! Całe życie nie czytałem ani nie oglądałem kryminałów, a teraz przed snem muszę sobie obejrzeć króciutki filmik. Najlepiej na podstawie Agathy Christie, żeby byli Herkules Poirot albo panna Marple. Kryminał to taka kondensacja życia ludzkiego, logiczna i skrótowa.
Jacek Sempoliński powiada, że przez całe życie łapał sztukę niczym byka za rogi. Do szkoły malarskiej trafił jeszcze w czasie okupacji. – Jako dziecko rysowałem bardzo realistycznie, to był mój sposób na przywłaszczanie sobie świata: tygrysa w zoo czy katedry na Wawelu – wspomina.
W szkole trzeba było żmudnie ćwiczyć z martwą naturą czy modelem i to mu się nie podobało. Potem przyszło powstanie, czyli jak to określa, „zagłada świata”. – Wpadłem w panikę, w depresję, że ze mnie nic już nie będzie – przyznaje. – Zabrałem się do roboty, do malowania.
Z tą prawdą z niedoszłego tytułu wystawy jest tak: w ostatnich latach namalował cykle obrazów poświęcone cyfrom oraz literom arabskim i hebrajskim. Nie ma tu konkretnych wyrazów ani liczb, są samotne znaki. Nic nie mówią, ale istnieją i są prawdziwe. Więc autor pyta: „Czyż to prawda?”. – To drażniące, że sztuka traktowana jest jako świętość – mówi profesor. – Sztuka to w cyrku, jak ktoś na rękach chodzi albo królika z kapelusza wyciąga. Jestem normalnym człowiekiem, który nic nie musi – kontynuuje – więc moje pytanie stawiam pół żartem, pół serio.
Jakiś czas temu na wystawie w Łodzi pokazał cykl "Narożnik", w którym zamalowuje róg płótna. Inny cykl obrazów powstał po pewnej wizycie u lekarza, który kazał mu zrobić badanie na "krew utajoną". Nazwa tak się artyście spodobała, że zaczął malować plamy rozmaitego kształtu. – Mam słabość do konkretnych kolorów: ciemnych i chłodnych, do granatu, fioletu czy purpury – opowiada profesor Sempoliński.
Przerywamy naszą rozmowę, bo do galerii wchodzi Koji Kamoji, japoński artysta od wielu lat mieszkający w Polsce. Obaj malarze zostają sobie przedstawieni, potem chwila wymiany uprzejmości. Koji wręcza zaproszenie na wystawę, będą nowe obrazy. – A czym się różnią stare od nowych? – pyta Jacek Sempoliński. – Czasem – odpowiada drugi artysta. – Jedne są stare, a drugie nowe. Wszyscy wybuchają śmiechem.
Tekst: Stanisław Gieżyński
Fotografie: Tomasz Stańczak/Agencja Gazeta,
Katalogi Galerii i Domów Aukcyjnych