W XIX wieku niezależne, wolne kobiety miały trudne życie. Zwłaszcza jeśli chciały zostać cenionymi artystkami. Annie Bilińskiej ta sztuka się udała, ale za bardzo wysoką cenę.
Była zapalczywa, niezwykle uparta i pracowita. Chełmoński napisał o niej, że „wymagała od siebie dużo i jeszcze więcej”. Konia z rzędem temu, komu udałoby się ją przestraszyć – w końcu mówimy o kobiecie, która pewnej nocy w swojej paryskiej pracowni obezwładniła włamywacza. Biedak i tak miał szczęście, bo Anna umiała doskonale strzelać i gdyby znalazła pod ręką pistolet, cała przygoda mogłaby się dla niego skończyć dużo gorzej.
Panna Bilińska uwielbiała tańce i podróże. Nie znosiła za to ostentacji i przesady. Z tego właśnie powodu podpadły jej emancypantki „co udają mężczyzn i brawurą osiągnąć szczęście myślą” oraz impresjoniści, o których pisała z wyjątkową złośliwością: „dotąd słyszałam tylko o tych cudakach, a teraz przekonałam się na własne oczy o ich idiotyzmie. Trudno sobie coś bardziej śmiesznego, dziecinnego i niedołężnego przedstawić. Żadnego rysunku, żadnego koloru”.
Anna, mimo umiłowania swobody i wielkich ambicji artystycznych, była tradycjonalistką. Owszem, nosiła jakiś czas krótkie włosy, ale nie z przekory, a po tyfusie; szkicowała męskie akty, ale nie po to, żeby zgorszyć sztywną socjetę, tylko by opanować do perfekcji sztukę rysunku. Nie walczyła z konwenansami, tylko je omijała. Bez rozgłosu i egzaltacji. „Myślałby kto, że ja jestem tylko artystką – pisała w pamiętniku. – A ja jestem zwyczajną sobie kobietą”. To, że będzie malarką, było jasne od początku. Już jako dziecko wprawiała w zachwyt swoich nauczycieli. Pierwszy był Michał Elwiro Andriolli, ceniony ilustrator, Włoch z pochodzenia, ale całym sercem Polak.
Do ukraińskiej mieściny, w której mieszkała mała Anna (urodziła się w 1857 roku), zesłano go za udział w powstaniu styczniowym. Potem, już po przeprowadzce do Warszawy (dokąd nasza bohaterka pojechała, aby studiować grę na fortepianie w konserwatorium i dopiero po dwóch latach rzuciła muzykę dla malarstwa) talenty i pracowitość panny Bilińskiej wzbudziły podziw Wojciecha Gersona, profesora warszawskiej Klasy Rysunkowej. Tam Anna zdobyła nowe umiejętności, grono serdecznych przyjaciółek i pewność siebie.
Wbrew rodzicom, którzy obawiali się skandalu, zamieszkała w wynajętej pracowni. Poszła jednak na ustępstwo i wzięła sobie do towarzystwa dwie koleżanki. Przynajmniej taka była oficjalna wersja, bo w pamiętniku napisała: „Co za swoboda mieszkać samej”. Nie przeszkadzało jej, że pokoik był bardzo mały, a przez okno widziała tylko dachy i niebo – malowało się w nim ponoć „wybornie”.
Po kilku latach nauki i drobnych sukcesach warszawska szkoła przestała wystarczać pannie Bilińskiej. Wybrała się więc w „podróż inspiracyjną” po muzeach Europy. W Monachium zachwycała się dziełami Rembrandta i Rubensa, w Wiedniu rysowała odlewy rzeźb Michała Anioła i Donatella, a potem ruszyła, całkiem sama, do Italii. Z zagranicznych wojaży, oprócz wspomnień i umiejętności radzenia sobie z natrętami, którzy prześcigali się w składaniu jej nie zawsze przyzwoitych propozycji, przywiozła miłość. „Ach, jak ja go kochałam duszą całą jak człowieka, jak artystę i jak mężczyznę” – pisała w pamiętniku o Wojciechu Grabowskim.
Malarz był z niego mierny, ale za to jak potrafił opowiadać! Anna twierdziła, że rozmowy z nim otworzyły jej oczy, zmieniły pogląd na sztukę. Byli ze sobą trzy lata. Nie pobrali się, bo Anna bała się, że małżeństwo ograniczy jej niezależność – choć była niezwykle uczuciowa, zawsze przedkładała zimną logikę ponad podszepty serca. Dziwny był ten związek.
Ona mieszkała w malusieńkiej pracowni w Paryżu, dokąd wyjechała po nauki w 1882 roku, niedługo po tym, jak poznała Wojciecha. On – we Lwowie. Odwiedzali się sporadycznie, pisali setki listów. Do końca trzymali się na dystans. Grabowski rzadko liczył się z uczuciami innych. Twierdził, że jest skrajnym pesymistą i gdy dowiedział się, że ma gruźlicę, nie zaczął się leczyć.
Odrzucił pomoc Anny i przyjaciół. Snuł się w rozchełstanej koszuli i opowiadał, że cieszy się na własną śmierć. Jednak do czasu. Kiedy po raz pierwszy odpluł krwią, przestraszył się nie na żarty. Zaczął słuchać lekarzy, ale było już za późno. Zmarł w objęciach swojej niedoszłej żony (pozwolił jej przyjechać dopiero w ostatniej chwili).
Wróćmy jednak do szczęśliwszych chwil w życiu panny Bilińskiej. Był rok 1882 i dwudziestopięcioletnia Anna, zakochana i pełna optymizmu, wyruszyła na podbój Paryża. Miała jeden cel – zrobić karierę. Chciała pełnych zachwytów recenzji, medali, nagród. Nie z próżności, ale żeby zdobyć całkowitą wolność. Wiedziała, że aby to osiągnąć, musi popracować nad warsztatem. Została uczennicą w żeńskiej pracowni Akadémie Julian.
Zachwycała się wysokim poziomem nauki: że rysują nie z gipsowych odlewów, a z prawdziwego modela, że korekty robi się „bez litości”, a nie według taryfy ulgowej dla „wrażliwych dam”. Po kilku miesiącach złożyła podanie o przeniesienie do męskiej pracowni, gdzie było więcej zajęć i korekt. Odmówiono jej.
Jednak profesorowie coraz przychylniej patrzyli na utalentowaną i diablo pracowitą Polkę. Posypały się nagrody, wyróżnienia. Anna zaczęła wystawiać na Salonie, dostawać zamówienia. „Teraz mając swobodę, szczęśliwa jestem jak nikt” – cieszyła się. I choć, by nie głodować, dorabiała lekcjami muzyki i rysunku (za jej obrazy płacono grosze), zamiast marudzić, podejmowała tabuny gości, bawiła się i cieszyła ze swojej samodzielności i zaradności.
Potem nagle jej świat się zawalił. W 1884 roku zmarł ojciec, pozostawiając Annę bez środków do życia. Z pomocą pospieszył wtedy właściciel Akadémie Julian. Zwolnił utalentowaną uczennicę z opłat za studia, a za jakiś czas powierzył opiekę nad jedną z pracowni.
Niedługo potem odeszła jej serdeczna przyjaciółka, Klementyna Krassowska (zostawiła Annie w spadku sporą sumkę), a potem Grabowski. Bilińska załamała się nerwowo. Przestała malować, pisać pamiętnik. Uciekła z Paryża. Jednak jej „harda dusza” była niezłomna. Pomogły piękne krajobrazy Normandii i troskliwa opieka Marysi, przyjaciółki z czasów klasy Gersona.
Anna wróciła do francuskiej stolicy wyciszona i silniejsza. W 1889 roku spełniło się jej marzenie – otrzymała złoty medal na wystawie światowej za autoportret, który potem podarowała Muzeum Narodowemu w Krakowie. Widać na nim pewną siebie, dojrzałą kobietę o odważnym, nieco smutnym spojrzeniu. Nie jest elegancka, nie stara się oczarować widza. Ubrana w czarną, żałobną suknię i fartuch, trzyma w dłoniach paletę i wiązkę pędzli. Ma rozczochrane włosy, za tło „robi” stara, jednobarwna tkanina – nie ma tu nic z kokieterii, zalotnych półuśmiechów, wystudiowanych póz. Po prostu artystka przy pracy.
Obraz zrobił furorę, choć „świętoszki” przebąkiwały, że to wstyd pokazywać się ludziom w nieułożonej fryzurze i wymiętym fartuchu. Za to krytycy nie mogli się nachwalić doskonałego warsztatu i „męskiego” (sic!) sposobu malowania Bilińskiej. Po tym sukcesie Anna poczuła się pewnie, postanowiła złagodzić swoje niezłomne dotąd zasady.
Przyjęła oświadczyny lekarza Antoniego Bohdanowicza i wróciła do Warszawy, z gorącym postanowieniem założenia nowoczesnej, wzorowanej na Akadémie Julian szkoły malarstwa dla kobiet. Niestety, zrealizować go nie zdążyła. Zdiagnozowane jeszcze przed wyjazdem do Paryża „chroniczne podrażnienie nerwów serca” wróciło ze zdwojoną siłą. 8 kwietnia 1893 roku Anna odeszła z głową pełną niespełnionych ambicji i niewykorzystanych pomysłów.
Tekst: Weronika Kowalkowska
Wykorzystano: „Poza kanonem. Sztuka polskich artystek 1880–1939”, Joanna Sosnowska, Instytut Sztuki PAN;
„Teksty o malarzach. Antologia polskiej krytyki artystycznej 1890–1918”, oprac. Wiesław Juszczak, PAN
Fotografie: katalogi aukcyjne, katalogi muzeów i galerii
GORĄCO POLECAMY! MAŁGORZATA KALISIŃSKA: DOKĄD DZIEWCZYNKA Z PRL-U MOGŁA POJECHAĆ?
reklama