Kto pierwszy namalował zimowy pejzaż? Jasne, że tej tematyki nie zdominowali Włosi, lecz twórcy z krajów, gdzie nikogo nie dziwią białe płatki padające z nieba – Flamandowie. Pierwszy śniegiem i lodem zainteresował się geniusz: Pieter Bruegel, protoplasta artystycznej dynastii, malarz naśladowany przez wielu innych, także własnych potomków.
Zimowy pejzaż: lód z lotu ptaka
Niemałą zasługę ma tu także antwerpski bankier Jonghelinck. Około 1563 roku zamówił u artysty cykl dużych obrazów dotyczących pór roku. Dzięki tej serii w północnych rejonach Europy rozwinął się nowy gatunek malarski – pejzaże. Ta specjalność flamandzka, potem także holenderska, znajdowała wielu nabywców. „Pory roku” Bruegla trafiły po jakimś czasie do kolekcji arcyksięcia Flandrii; od lat można je podziwiać w wiedeńskim Kunsthistorisches Museum. Zauważyłam, że najwięcej widzów zawsze gromadzi się przed „Zimą”, inaczej zwaną „Myśliwi w śnieżnym krajobrazie”. Dlaczego? Bo wyróżnia się kolorystyczną gamą.
Olśniewająca biel śniegu przyciąga wzrok każdego, kto wchodzi do sali. Oto trzej myśliwi ze sforą psów wracają do wioski; są na wzgórzu, mijają właśnie gospodę. Najwyraźniej spieszno im do domów, których ośnieżone dachy sterczą poniżej wzniesienia. Centrum malowidła wypełnia zielonkawa szarość lodowisk i zamarzniętych kanałów. Na tym tle odcinają się maleńkie akcenty czerni – figurki ślizgających się dzieciaków. Ujęcie zimowego pejzażu z góry spodobało się innym mistrzom, tematyka także.
Kilkadziesiąt lat później Hendrick Avercamp z Amsterdamu powtórzył motyw ślizgawki z rozbawionym tłumem. Na jego „Scenie na lodzie” można przypatrzyć się strojom Holendrów z początku XVII stulecia: panowie noszą bufiaste pumpy i obciskające łydki pończochy, panie – szerokie spódnice, które podkasują, by nie wplątały się pod drewniane „łyżwy”. Zobaczymy też, jakich zażywano wówczas sportów zimowych. Otóż oprócz łyżwiarstwa i saneczkowania znany był… hokej, zwany kolf.
Ta scena na lodowisku odniosła niebywały sukces. Powielana przez co najmniej stulecie w różnych wersjach, stała się firmowym holenderskim „daniem”. Mieszkańcy Niderlandów lubili przypatrywać się życiu przeciętnych ludzi, a zbiorowe sceny rodzajowe świetnie prezentowały się na białych polach. Stąd ta moda na zimowe widoki w mieście z udziałem licznych statystów.
Wobec potęgi natury
Kiedy Caspar David Friedrich pracował nad płótnem „Morze lodu” (1824 rok), nie przypuszczał zapewne, że zapoczątkuje nurt – nazwijmy go – „konfrontacyjny”. Maleńka istota ludzka mierząca się z majestatem natury i żywiołami. W „Morzu lodu”, jednym z najsłynniejszych dzieł niemieckiego romantyka, nie widać człowieka, jedynie ślad jego działalności: wrak statku „Nadzieja” (znamienna nazwa!). Zwały lodowych tafli, ostrych i spiętrzonych jak górskie szczyty, miażdżą resztki żaglowca – tak nikłe, że na pierwszy rzut oka niezauważalne. Zimne morze jawi się jako otchłań; cały świat wydaje się okrutny i nieprzychylny człowiekowi, który musi ukorzyć się przed potęgą natury.
Podobny charakter mają zimowe pejzaże tatrzańskie Stanisława Witkiewicza ojca z końca XIX wieku. W „Gnieździe zimy” czy na płótnie „Wiatr halny” – choć to obrazy realistyczne – malarz uzyskał niemal fantastyczne efekty, ograniczając kolorystyczną gamę do czerni, fioletów i błękitów. Czujemy, wiemy – jest noc, światło księżyca wydobywa z czerni nieba niemal abstrakcyjne formy ośnieżonych grani. Zachwyt malarza miesza się z poczuciem grozy; podziw dla dzikiego, dziewiczego piękna połączony ze świadomością własnej kruchości. To hołd złożony naturze, której potęga, wedle słów Witkiewicza, „jest tak olbrzymia, tak zdaje się w tej niedostępnej bieli śnieżnej u siebie, ponad ludźmi i poza ludźmi, że się ze zdziwieniem patrzy na swoją tu obecność”.
W tym samym czasie Józef Chełmoński podpatrywał… kuropatwy. Leżąc rankiem na śniegu, opatulony kożuchem, obserwował stadko ptaków drepczących po białym pustym polu, kulących się przed lodowatymi podmuchami wiatru. Kompozycja namalowana z tzw. żabiej perspektywy – śnieżny bezkres oddany różnymi odcieniami bieli i na tym tle grupka ciemnych ptaków – zachwyciła krytyków i widzów. Podziwiano jej liryzm, prostotę, walory plastyczne i symboliczne. Zauważono, że to metafora polskiego tułactwa albo wizja zesłańców na Sybir. Z tych wszystkich powodów „Kuropatwy” zrobiły karierę.
Chełmoński kojarzy się większości nie tylko z ptactwem, ale również z rozpędzonym zaprzęgiem końskim, rwącym po skutym lodem ukraińskim stepie. Tymi egzotycznymi i „dzikimi” dla Francuzów scenami nasz artysta odniósł sukces w Paryżu w latach 70. XIX wieku. Po prawie 150 latach od momentu powstania, „Trójki” lub „Czwórki” nadal wzbudzają sensację, gdy pojawiają się na jakiejś aukcji i bez trudu znajdują nabywców.
Poducha nad potokiem
A kto wylansował zimowy pejzaż bez sztafażu i bez podtekstów? Julian Fałat. Mniej więcej na przełomie wieków znalazł „swój” motyw: potok wijący się po rozległej, ośnieżonej równinie. Namalował wiele wariantów panoramicznego, bezludnego, zimowego krajobrazu, komponowanego wciąż w ten sam sposób. Prosta jak drut linia horyzontu, dzieląca powierzchnię płótna na dwie prawie równe części; zimne, pozbawione słońca niebo; na pierwszym planie – wrzynający się w grubą śnieżną pierzynę nieregularny kształt potoku. Dominują dwie barwy, biel i błękit. Czasem z pustką konkurują żywe istoty – ptak lub kilka ptaków szybujących nad ziemią. Poza tym martwota, spokój, cisza. Ale, ale! Niektórym pokręcone, płynne kontury rzeczki wydawały się echem secesji; inni dostrzegali symboliczne znaczenie białych przestworzy: że to transcendentny, medytacyjny wymiar natury.
Zima, po prostu zima
Na początku XX stulecia modne stały się plenery w miejscach jak najmniej tkniętych cywilizacją. Królowały góry – Huculszczyzna i Podhale. Śniegi padały tam obfite, kobiety nosiły czerwone chusty i korale, mężczyźni przywdziewali portki zdobione krasnymi parzenicami. Te stroje pięknie kontrastowały z bielą dominującą w pejzażu, co w sposób naturalny przyciągało uwagę wrażliwych na kolor artystów.
Jak kiedyś Flamandowie, tak w epoce młodopolskiej całe kolonie twórców poświęcały się folklorystycznym scenom rodzajowym w zimowym otoczeniu. A jeśli nie malowano ludzi, to co? Chałupy, wsie, zagrody, kościółki i drzewa ukryte pod śnieżnymi poduchami. Góry, zmrok, zwały białego puchu, strumyk wrzynający się między kamienie. Pięknie i szorstko, bezludnie i nago.
To daje efekty niemal surrealistyczne – wyłaniające się z białej masy kształty trudne nieraz do odczytania. Wymieńmy kilku fanów wsi, śniegu, gór: Henryk Uziębło (przykładem –„Stary kościół w zimie”, 1908), Józef Rapacki („Poranek zimowy”, 1907), Stefan Gałek („Zima, 1910), Michał Wywiórski-Gorstkin („Zima we wsi”, 1911), Władysław Jarodzki (i jego „Pejzaż z Poronina, 1915), Stefan Filipkiewicz („Zima Śnieg”, 1910).
Abstrakcja w bieli
Pół wieku później realistyczne pejzaże wyszły z mody. Nastała era abstrakcji, także w Polsce, w czasach odwilży. Ale krajobraz nadal inspirował. Moi ulubieni mistrzowie z tamtej epoki nie bawili się w fotograficzne odzwierciedlanie rzeczywistości, za to wybierali najbardziej charakterystyczne motywy. Syntetyzowali, upraszczali.
Czesław Rzepiński, ongiś kolorysta, w 1959 roku namalował „Odwilż brązową”. To spojrzenie z góry na panoramę podkrakowskich wsi i pól w paskudnym momencie roztopów: spod brudnych połaci śniegu wynurzają się bure łany i nic już nie jest ostre, wyraźne i czyste. Kiedy Tadeusz Dominik przeleciał helikopterem nad lodowcem Alaski, także miał wrażenie, że widział obraz nieprzedstawiający. Odtworzył tę wizję w serii „Lodowców”: bryły czegoś białego, w różnych odcieniach, w tym – elementy ostrzejsze w kolorze: tundra, woda, ludzkie osiedla wdzierające się w śnieżny wszechświat.
Dawny student Dominika, Leon Tarasewicz, przed dyplomem nie podróżował w egzotyczne zakamarki globu. Mieszkał w polsko-białoruskiej wsi Waliły, wychodził z chałupy w las, obserwował okoliczne widoki. Jeden z najbardziej charakterystycznych i dziś poszukiwanych obrazów Tarasewicza to wczesne, znakowe przedstawienia lasu, ptaków, pól. Więc niby nie ma nic, nic się nie dzieje. Ale masę form przypominających literę „V”, gęstniejących pod górną krawędzią kompozycji, odbieramy jako istoty żywe, ruchliwe. Obok ptakopodobnych czarnych figur na bieli Tarasewicz namalował w drugiej połowie lat 80. XX wieku kształty choinkopodobne. Nawet jeśli wiemy, że jodła czy sosna tak nie wyglądają, od razu wyczuwamy, że te kostropate zarysy symbolizują iglaki, opierające się całym swym chudym jestestwem śnieżnej tyranii.
Moim zdaniem na tym właśnie polega optymizm i rozpacz zimy. Jedne formy z nią współgrają. Inne buntują się, zakłócają ciszę uśpionych białych pól; jeszcze inne cieszą się zimowymi dziewiczymi połaciami. Tak czy siak, w śnieżnej otulinie wszystko wygląda tajemniczo, słodko i nierealnie. A na wyzwalaniu podobnych emocji i skojarzeń zależy większości twórców. Toteż malują zimę.
Tekst: Monika Małkowska
Zdjęcia: Katalogi domów aukcyjnych i muzeów, wikipedia