Rozmowa z Janem Kantym Pawluśkiewiczem. Tym razem nie o komponowaniu i nutach, ale o malowaniu japońskimi długopisami.
Oscar Wilde stwierdził niegdyś, że Ameryki nie odkryto – została po prostu zauważona. Czy pan wymyślił żel-art, czy po prostu zauważył pewne możliwości?
Było trudniej niż z odkrywaniem Ameryki. Żel to materiał z końca XX wieku, piśmienniczy raczej niż malarski. Organiczny, stworzony z naturalnych składników żel wymyślili Hindusi, a przemyślni Japończycy umieścili go w długopisach.
Pan zaś zaczął nim malować obrazy…
To było pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Zostałem poproszony o wzięcie udziału w wystawie w Piwnicy pod Baranami. Natychmiast odpowiedziałem, że tak, bo lubię przedsięwzięcia gwałtowne, a ze sztukami plastycznymi miałem przecież do czynienia, studiując architekturę. Dopiero potem przyszło mi do głowy, że zorganizowałem sobie wystawę, tylko nie mam co na niej pokazać.
Jak udało się wybrnąć?
Poszedłem do sklepu papierniczego. Wiedziałem, że w oleje nie mam co wchodzić, ale na studiach trzeba było malować akwarele. W sklepie moją uwagę zwróciły srebrno-złote, żelowe długopisy. Namalowałem nimi trzy prace do Piwnicy.
I potem już poszło?
Ta wystawa dała mi rozpęd. Pojawiły się cykle obrazów. Zbyszek Preisner napisał koncert „21 łatwych utworów na fortepian”, a ja w ramach artystycznej odpowiedzi namalowałem „21 trudnych obrazów na karnawał”. Bo to akurat zima była. Ten cykl kupili potem jacyś bogacze z jednej z państwowych firm. Dziwnym trafem pozamykano ich szybko w więzieniu. Nie wiem, co przeskrobali, ale przynajmniej mieli gust w kwestii sztuk plastycznych…
A pan zaczął krążyć po papierniczych i podkupywać zapasy żelowych długopisów szkolnej dziatwie?
Otóż nie! O moim malarstwie dowiedziała się japońska firma – Mitsubishi. I zaoferowała pomoc: sprowadzenie z Japonii żelowych długopisów. I teraz uwaga – nie przesłyszał się pan! Dostałem ich tyle, że w całej Małopolsce sklepy byłyby na dwa lata zaopatrzone. A ja i tak mógłbym jeszcze przez pięć lat malować.
A skąd nazwa żel-art?
Kiedy powstało już parę cykli obrazów, poprosiłem o opinię znakomitego krakowskiego profesora Tadeusza Nyczka. I on wymyślił nazwę: żel-art, a ja ją sobie przywłaszczyłem.
Jest pan zatem samotnikiem na szczycie, jedynym artystą tworzącym w ten sposób.
Tak mi się zawsze wydawało i zawsze tak mówiłem, ale ostatnimi czasy zrobiłem się ostrożniejszy. Miałem kilka lat temu wystawę w Sopocie i na wernisażu zacząłem opowiadać o tej „samotności w żelu”. Nagle odzywa się jakaś pani i mówi, że ona też robi w żelu. Nadstawiłem uszu, bo myślałem, że dowiem się czegoś nowego, a ona dodaje, że robi w żelu, ale fryzjerskim. Była fryzjerką, ale lubiła malarstwo.
Ukuł pan nawet własną definicję żel-artu, która brzmi…
…że jest to korzystanie w malarstwie z hinduskiego żelu. To od strony technicznej. Używam do malowania dwóch strzykawek, jednej przedwojennej metalowej i jednej jednorazowej. Proces mogę opisać tak: w tylną część obnażonego żelopisu wciskamy przednią część strzykawki. Następnie za pomocą powolnych ruchów skutecznie wydmuchujemy żel z przedniej części obnażonego żelopisu. Nie wiem, czy to się do druku nadaje, ale to się może kojarzyć tylko z żelem.
A z punktu widzenia estetyki?
Namalowałem już ponad 150 obrazów i śmiało mogę powiedzieć, że jest to połączenie współczesnej ekstrawagancji z „konwulsywną” klasyką!
Taka definicja może być nieznana nawet wytrawnym miłośnikom sztuki. Jak widzowie reagują na żel-art podczas wystaw?
Jest to nowość zarówno technologiczna, jak i estetyczna, na dodatek maluję abstrakcję lub abstrakcję figuratywną, nie wchodząc w realizm. Odbiór jest więc początkowo nieśmiały lub, nazywając to ludowo, chodzą na wernisażu jak kot po ściernisku.
Czy tak zachowali się europarlamentarzyści podczas pana wystawy w Brukseli?
Zebrałem bardzo przychylne recenzje. A zostałem zaproszony, by pokazać w budynku Parlamentu Europejskiego cykl „Vive les hieroglyphes”, inspirowany oczywiście hieroglifami. Jako że było wiadomo, że zawodowo zajmuję się też muzyką, moje obrazy umieszczono w sali imienia Yehudi Menuhina.
Prace pokazywane były również „na mieście”.
Obrobione komputerowo i odpowiednio przystosowane obrazy żel-artu wyświetlano na ścianie Teatru Starego. To się wiąże z moim wykształceniem jako architekta, z pojęciem „piękna niezależnego”. Uważam, że domy i nasze otoczenie muszą być nie tylko praktyczne, ale i estetyczne, budować nasz humanizm. Ten pokaz cyklu „Ściany” miał uświadomić, jakie piękne może być nasze miasto i nasza cywilizacja.
Dużo czasu poświęca pan na twórczość?
Dwie-trzy godziny dziennie. Jeden obraz powstaje przez kilka tygodni.
Czy jako kompozytor widzi pan związek między muzyką a malowaniem?
Niezbyt. Są teorie, że określone barwy mają swoje odpowiedniki, na przykład że srebrny to kolor skrzypiec. Ludzie są tego ciekawi, już w latach dwudziestych Aleksander Skriabin podłączył do pianina kable z żarówkami i tam mu się świeciło na różne kolory, jak grał. Dla mnie dźwięk nie ma swojego odpowiednika, ale rozumiem tych, którzy chcą zobaczyć świat w kolorach, bo taki świat jest piękny. Dźwięk oddziałuje w sposób niewidoczny.
Mam wrażenie, że dobrze panu idzie dzieło propagowania żel-artu i – mówiąc metaforycznie – okręt płynie do przodu.
Łódź czasem chyboce, ale rzeczywiście dopływam do dalekich brzegów. Jedyne, co pozostaje sternikowi do roboty, to dorzucić węgla do pieca i zasuwać do przodu.
Rozmawiał: Stanisław Gieżyński
Zdjęcia: Jacek Dominski/REPORTER, Ryszard Bobek
Obrazy pochodzą z galerii autorskiej Żel-art Jana Kantego Pawluśkiewicza
www.pawluskiewicz.pl