Zapraszamy do Pauczarni

Artyści

Dla jednych złośliwiec o niewyparzonej gębie i postrach studentów, dla innych znakomity portrecista bezgranicznie zakochany w Huculszczyźnie. Oto dwie twarze Fryderyka Pautscha.

Był rok 1938 i w Krakowie odbywała się doroczna wystawa prac najlepszych miejscowych artystów. Wydarzenie doniosłe, na dodatek z Warszawy przyjeżdżał sam prezydent Ignacy Mościcki. Dostojny gość przeciął wstęgę i ruszył podziwiać dzieła sztuki. W pewnym momencie gwałtownie zatrzymał się przy obrazie Fryderyka Pautscha przedstawiającym odyńca. Przez chwilę patrzył na płótno, by w końcu rzec: „To jest sztuka, wielka sztuka”. Zarumieniony z ekscytacji malarz zginał się właśnie w ukłonie, gdy prezydent dokończył myśl: „Taką samą ustrzeliłem rok temu w Spale”. Zapadła cisza, ktoś chrząknął... Nie pozostało nic innego, jak sprawę przemilczeć. Prezydent ruszył dalej, Pautsch mimo tej niezręcznej sytuacji został za obrazy wyróżniony przez organizatorów.

Karyki na marmurze

„Kwiatuszek zerwany na zachwaszczonej łączce malarskiej, aby go zasuszyć na ćwiartce tego papieru, ku pamięci czy na pamiątkę” – tymi słowami opisywał Karol Frycz swojego przyjaciela Fryderyka Pautscha. Faktycznie, wieloletni rektor krakowskiej ASP kojarzony jest głównie z realistycznym malarstwem i dwoma tematami: portretem oraz scenami rodzajowymi z Huculszczyzny. Przez blisko pięćdziesiąt lat artystycznej kariery konsekwentnie nie uległ artystycznym nowinkom. „Kwiatuszkiem” jednak nie był, ale raczej świadomym swych umiejętności twórcą z dużym poczuciem humoru, temperamentem i niewyparzoną gębą.

Rodzina Pautscha pochodziła z Czech, lecz zamieszkała w niewielkiej miejscowości Delatyn. By dać synowi jak najlepsze wykształcenie, rodzice przeprowadzili się do Lwowa. Tam Fryderyk skończył liceum i po rocznej służbie w armii (był artylerzystą) rozpoczął studia prawnicze na Uniwersytecie Lwowskim. Po dwóch semestrach przeniósł się na uczelnię w Krakowie, a w końcu złożył aplikację na Akademię Sztuk Pięknych. Od kiedy malował i kto go wcześniej kształcił – nie wiadomo. Pewne jest tylko, że w 1899 roku pokazał swoje pejzaże i został przyjęty do pracowni profesora Józefa Unierzyskiego.

Uczył się świetnie. Niespodziewanie ujawnił się też jego niezwykły talent satyryczny. Oto na konkurs organizowany przez Salon Aleksandra Krywulta Pautsch z Fryczem zgłosili dwa pastele-karykatury. Obydwa wyśmiewały „stosunki w Akademii”. Pierwszy przedstawiał zacną instytucję jako cyrk, drugi pokazywał jednego z profesorów jako centaura w otoczeniu uczniów. Karykatury były na tyle udane, że Wyczółkowski na dorocznej wystawie studentów wywiesił je w osobnym pokoju. Słynny malarz i pedagog był drugim nauczycielem Pautscha na Akademii i wielkim miłośnikiem jego talentu. Po latach mówił, że w swojej karierze miał tylko dwóch uczniów: Weissa i Pautscha i „to mu wystarczy”.

Utalentowany młodzieniec wkrótce zdobył stypendium w Paryżu i ruszył do europejskiej stolicy sztuki. Zapisał się na zajęcia w Academie Julian, założonej przez malarza Rudolfa Juliana. Chodził tam jednak sporadycznie, bo uczelnia kształciła od podstaw, on zaś rzemiosło miał już opanowane. Włóczył się po muzeach i kawiarniach, poznał nawet – jak sam się chwalił – Picassa. Ale nowe prądy w sztuce zupełnie go nie interesowały. Bez żalu przeniósł się do Lwowa i rzucił w wir pracy twórczej.

W Galicji życie kawiarniano-artystyczne toczyło się pełną parą i Fryderyk szybko stał się jego częścią. Malował portrety przyjaciela z dzieciństwa Leopolda Staffa, Jana Kasprowicza, Karola Frycza. Interesowała go Huculszczyzna – region piękny krajobrazowo o barwnej tradycji ludowej. Jego obrazy dalekie były jednak od „cepeliady”, przedstawiały prawdziwe życie tamtejszych ludzi: pracę flisaków i drwali, muzykantów w karczmie, śluby i pogrzeby.

Lwowska bohema najbardziej jednak zachwycała się karykaturami artysty. Kazimierz Sichulski pisał o słynnej kawiarni Schneidera: „Na uboczu znakomity malarz Fryderyk Pautsch rysuje zapałkami, maczanymi w czarnej kawie, przepyszne karyki na białym marmurze stolika (nigdy na papierze)”. Te narysowane na papierze publikował Fryderyk w satyrycznym piśmie „Liberum Veto”. Bohaterami były sławy tamtych czasów: Wyspiański, Malczewski, Wyczółkowski czy właśnie Sichulski. Tego ostatniego odmalował jako nietoperza, z racji słabości do nocnego życia.

Walka z dziubaniem
W tym czasie Fryderyk ożenił się i zrobił wreszcie pierwszą wystawę swoich prac. Pokazał około dwu-stu płócien, co było ogromną liczbą jak na ledwie trzydziestoczteroletniego malarza. Wystawa spotkała się z niezłym przyjęciem, choć krytycy krzywili się na niektóre obrazy o tematyce historycznej. Potem otrzymał propozycję objęcia profesury we Wrocławiu i doszło do słynnego „pożegnania Pautscha”. W lwowskich kronikach towarzyskich złotymi zgłoskami zapisała się impreza zorganizowana z tej okazji w knajpie „U George’a”. Władysław Kozicki, poeta i krytyk, pisał o niej jako o „jednej z najgroźniejszych eksplozji szału dionizyjskiego”.


Wszystko zaczęło się spokojnie, od kameralnego spotkania w osobnej salce restauracji. Potem zaczęli przybywać kolejni goście, więc impreza „rozlała się” na pozostałe pomieszczenia. Po północy świętowała już cała knajpa, włącznie z zupełnie przypadkowymi i nikomu nieznanymi biesiadnikami. Doszło do tego, notował Kozicki, że imprezowicze pili szampana z cukierniczek, bo znudziły im się kieliszki.

We Wrocławiu Pautsch rozpoczął swoją wieloletnią karierę dydaktyczną. Studenci lubili go i szanowali, choć i nieco się bali. Malarz nie cierpiał „dziubania” przy obrazie, wolał szerokie pociągnięcia pędzlem, czego z kolei nie lubiły niektóre studentki. Powtarzał, że „trzeba jeść krwiste befsztyki, żeby dobrze malować”. Bywał również apodyktyczny. Pewnego razu zauważył, że uczeń bardzo oszczędnie położył na płótnie plamę cynobru. Był to akurat ulubiony kolor Pautscha i jedna z najdroższych farb. Wściekły profesor wycisnął pół tuby na obraz i rozmazał. Po chwili opanował się, przeprosił i podarował studentowi nową, pełną tubę. Młodzież nie była profesorowi dłużna. Oto pewnego razu Pautsch zrobił studentowi korektę, ten pokornie przemalował cały obraz, pozostawiając jedynie nietknięte poprawki mistrza. Pautsch obraz pochwalił, lecz spojrzawszy na swoje własne dzieło, stwierdził, że „te mazaje trzeba koniecznie poprawić”.

Marzenie o pauczarni

Kariera naukowa malarza we Wrocławiu została przerwana powołaniem do wojska. Wybuchła I wojna światowa. Szczęśliwie Pautsch został skierowany do Kunstgruppe. Wraz z innymi artystami dokumentował na płótnie działania wojenne we Włoszech, na Bałkanach i w Galicji. Powrócił do Wrocławia, lecz szybko przeniósł się do Poznania, do tamtejszej Akademii. Zamieszkał w drewnianym domu tuż przy moście na Warcie. Bywała tu cała śmietanka artystyczna, a spotkania – wedle jednego ze świadków – „gromadziły sławną kompanię zadziornych artystów i niepokornych pijusów”.

Wtedy zaproponowano mu objęcie katedry malarstwa na krakowskiej ASP. Wyzwanie podjął na następne dwadzieścia pięć lat. Był już mężczyzną w sile wieku, o „twarzy czerstwej, czuprynie śnieżnobiałej i żywych bystrych oczach”. Jego pracownię studenci nazywali „pauczarnią”, a każdy marzył, aby się do niej dostać, profesor bowiem sam wybierał uczniów. Uczelniany klimat służył malarzowi, ale Pautsch miał jednego wroga. Szczególną niechęcią pałał do niego inny wykładowca, Zbigniew Pronaszko, nazywając go nie wiedzieć czemu „Rozpautschem”. Powód? Trudny charakter malarza.

Karol Estreicher pisał o Fryderyku, że „był człowiekiem obdarzonym talentem, ale bez większej kultury i smaku”. Twierdził również, że „był ordynarny jak Sichulski i Jarocki, choć od tamtych dwóch posiadał więcej rozmachu”. Opis zdaje się trafny, biorąc pod uwagę historię, jaka przydarzyła się podczas pogrzebu Juliusza Makarewicza, malarza, który odnowił freski w katedrze w Sandomierzu. Oto do Pautscha – wówczas już rektora ASP – podszedł jakiś jegomość i jął wylewnie składać kondolencje z powodu „straty znakomitego malarza”. Fryderyk nie wytrzymał i huknął: „Toś pan z byka spadł czy co? Jaki z niego znakomity malarz! Odnawiacz obrazów i fresków, i to lichy!”.

Przeciw Biurokracji i wiecom

Mimo niewyparzonej gęby i szorstkiego obejścia Pautsch dwukrotnie był wybierany na rektora krakowskiej uczelni. Gdy przyszła wojna, wykładał w Instytucie Sztuk Plastycznych, starając się kontynuować tradycje zamkniętej szkoły. Nowy porządek czasów powojennych niezbyt malarzowi pasował. Narzekał na biurokrację i konieczność tłumaczenia się z tego, co robił w czasie okupacji. Jego postawa zresztą nigdy nie budziła wątpliwości. Mimo że matka była Niemką sudecką z pochodzenia, nigdy nawet nie pomyślał o podpisaniu Volkslisty. Zachowało się jedno z urzędowych pism, w którym malarz oświadcza, że jest „stanowczo za naszymi granicami zachodnimi, a jako katolik nie położy swojego nazwiska pod protestami przeciwko papieżowi”. W końcu wznowił pracę na ASP, choć przychodził tam tylko raz w tygodniu, unikając wszelkiego rodzaju zebrań i wieców. Gdy część jego studentów trafiła do aresztu za pikietowanie likwidacji święta 3 maja, Pautsch dał wszystkim nieobecnym zaliczenie in absentia.

Zaczął chorować, w końcu trafił do szpitala. Jeden z przyuczających się do zawodu medyków zapamiętał nowego chorego, o bujnym siwym zaroście. Gdy zwrócił się do niego per „panie profesorze”, ten zwrócił mu uwagę, że ma tytuł rektora. Okazało się, że cierpi na niedowład prawej ręki – nie mógł malować, ani ogolić się. Zmarł 5 lipca 1950 roku. Na pogrzebie mowę pożegnalną wygłosił Zbigniew Pronaszko, który za artystą nie przepadał.

Tekst: Stanisław Gieżyński
Fotografie: Narodowe Archiwum Cyfrowe, katalogi aukcyjne
Wykorzystano: Andrzej Józef Nowobilski, „Fryderyk Pautsch – Portrety”, Kraków, 2004;
Zofia Bednarska, „Krakowskim szlakiem Fryderyka Pautscha”, Kraków 2010.