Każdy, kto pierwszy raz staje przed obrazami Joanny Chrobak, rozgląda się zdumiony, czy aby na pewno trafił do współczesnej galerii, czy raczej do muzeum sztuki dawnej.
Joanna kiedyś chciała być konserwatorem i może dlatego tak zapatrzyła się w przeszłość. Plany zmieniła i wybrała malarstwo na krakowskiej akademii, ale fascynacja sztuką dawnych mistrzów pozostała. Uwielbia malarzy północnego renesansu: Baldunga Griena i Cranachów, godzinami może się przyglądać detalom na ich płótnach i rozszyfrowywać symbole.
Na jej obrazach rozgrywają się sceny z mitów i opowieści biblijnych, a czasem historie zupełnie zmyślone. Pełno tu półnagich piękności, jednorożców, egzotycznych ptaków i ryb, kuszących owoców granatu i rajskich jabłek. Wszystko przypomina groźną bajkę, bo piękno i brzydota mieszają się ze sobą w niepokojący sposób.
Jak u dawnych mistrzów, kobiety na obrazach Joanny są smukłe, wiotkie, ale mają zaokrąglone brzuchy. Z ciała jednej wyrasta wąż, inna przeistacza się w kameleona, jeszcze inna ma przybite do bioder bażanty. Jej obrazy są pełne symbolicznych przedmiotów i kolorów. Tu wszystko coś oznacza. – Fascynują mnie tematy, które przewijały się przez wieki, oraz historia ikonografii. Sięgam po dawne teksty, po słowniki symboli. Ale nie lubię tłumaczyć moich obrazów. Podoba mi się stwierdzenie, że każdy, patrząc na obraz, stwarza go na nowo – tłumaczy Joasia.
U mistrzów z epoki renesansu malarka podpatruje też tajniki warsztatu. – Przy malowaniu tkanin czy biżuterii pociąga mnie dbałość o szczegóły, które pojawiają się na moich obrazach. Czasami używam rekwizytów, ale najczęściej podglądam zdjęcia i albumy – od Cranacha na przykład zapożyczyłam siatki na włosy, bo takich rzeczy niestety w domu nie mam – śmieje się. Nad naszyjnikiem z pereł czy haftowaną atłasową suknią Joanna spędza długie tygodnie. Cieniutkimi pędzelkami, z zegarmistrzowską precyzją oddaje każdy błysk światła, każdą pojedynczą złotą nić.
– Nie używam szablonów, nie mam sposobów. Przychodzę rano do pracowni i siadam do malowania. Nie rozpraszam się, nie robię sobie herbaty, nie odbieram telefonu – opowiada. Kiedy wymyśla obraz, w pracowni panuje idealna cisza. Artystka nie robi szkiców, po prostu układa sobie historię, którą potem przenosi na płótno. – Muszę się wtedy mocno skoncentrować, żeby móc później zanucić tę melodię, którą słyszę w głowie – dodaje.
Tekst: Małgorzata Czyńska
Fotografie: archiwum artystki