Słynął z portretów bogatych pań i obrazów religijnych, które malował... na kolanach.
Był przyjacielem Matejki, darł koty z Kossakiem i ratował swoje obrazy z rąk amerykańskich złodziei. Ale o Janie Styce pamiętamy przede wszystkim dzięki Panoramie Racławickiej.
Tam się ludzie strzelają na ulicy co dnia! – notował zszokowany Jan Styka swoje impresje z pobytu w Ameryce. Dodawał też: „Pięć miesięcy, które tam spędziłem, uważam za największe piekło, jakie na ziemi przeżyłem”. Na własne życzenie, trzeba dodać. Wszystko dlatego, że nierozważnie oddał obrazy pewnemu Amerykaninowi i teraz próbował je odzyskać.
Straszna Ameryka
Wszystko zaczęło się w 1900 roku, na Wystawie Światowej w Paryżu. Pośród licznych artystów wystawiał także Styka, malarz we Francji już znany i darzony szacunkiem. W trakcie wystawy do artysty podszedł pewien dżentelmen nazwiskiem Bernard. Pochodził z St Louis i w związku z tamtejszą wystawą chciał także pokazać obrazy Polaka. Styka się zgodził, dostał stosowne papiery i oddał obrazy. Po panu Bernardzie słuch zaginął. Wściekły malarz wsiadł na statek, dopłynął do Nowego Jorku, dotarł do St Louis.
Fałszywy marszand wodził go za nos, był niby uprzejmy, obrazów jednak oddać nie chciał. Sprawa trafiła do sądu, rozgoryczony malarz pisał, że „szamotał się ze zbrodniarzami, a prawo amerykańskie nie mogło mu dać wystarczającej obrony”. Po pięciu miesiącach impas został przełamany.
Adwokat Styki znalazł sfałszowany kwit ubezpieczeniowy obrazów. To wystarczyło, by sędzia nakazał wydanie płócien. A chodziło niemal o dorobek życia: monumentalną „Golgotę”, serię prac ilustrujących „Quo vadis” i jeszcze czterdzieści innych!
Uspokojony malarz wstawił obrazy do pawilonu sąsiadującego z wystawą rosyjską. Cieszyły się zainteresowaniem, bardzo wiele zostało sprzedanych. Pech go jednak nie opuszczał – wkrótce budynek spłonął. Styka stał i patrzył, jak z dymem idzie cały sienkiewiczowski cykl. Był zrozpaczony. Pocieszył go, jak wspominał, pewien Francuz: „Ciesz się pan, że uszedłeś z życiem. W tym kraju wszystko jest możliwe”. Potem Styka zrobił jeszcze małe tournée po Ameryce i wrócił do Paryża.
Na poezji chowany
Jan Styka malarskie skłonności zdradzał od małego. W lwowskim gimnazjum na utalentowanego chłopaka uwagę zwrócił nauczyciel rysunku, niejaki Godlewski. Młodzieniec coraz śmielej zaczął mówić o artystycznych studiach, co niezbyt podobało się ojcu. Ten urzędnik państwowy, a wcześniej oficer, służbę porzucił, bo zakochał się w matce Jana, a nie miał pieniędzy na zwyczajową „kaucję”, którą małżonek--oficer musiał zapłacić. W imię miłości pożegnał się zatem z mundurem.
Sceptycyzm ojca był uzasadniony. Lwów nie był dobrym miejscem dla malarza: w końcu Artur Grottger i Juliusz Kossak próbowali artystycznie rozruszać to miasto, z mizernym skutkiem. Młody Styka był jednak uparty i dopiął swego. Wyjechał do Wiednia na malarskie studia. Pieniędzy miał mało, za to oceny w szkole znakomite.
Po pierwszym roku przyjechał do Lwowa na Wielkanoc i zastał ojca konającego. Gdy wkrótce zmarł, chłopak został bez środków do życia. Przyjaciele pomogli mu sprzedać rysunek „Święta Rodzina” i dzięki temu zapłacił za powrót do Wiednia, gdzie zamieszkał z przyjacielem, niejakim Krudowskim, początkującym kompozytorem.
Życie wiedli studenckie. Malarz pisywał wiersze oraz miłosne listy do swej wybranki Musi i wspominał: „Żyliśmy duchowo, w całej pełni tego słowa. Przez dzień cały praca w atelier Akademii, wieczorem literatura, książki lub muzyka (...) Tak żyliśmy we wspólnych marzeniach i celach”.
Malarstwo Styki było na tyle dobre, że został uhonorowany Prix de Rome, nagrodą rzymską, która umożliwiała wyjazd na stypendium do Wiecznego Miasta. Z okazji skorzystał chętnie, tym bardziej że upomniała się o niego armia. W Rzymie był już przyjaciel Krudowski, znów więc zamieszkali razem. Pracował nad obrazami i regularnie bywał w miejscowych galeriach. Towarzyszem był mu Henryk Siemiradzki, który podziwiał prace młodego Styki. „Pan się chowałeś i kształciłeś na poezji, a ja na naukach przyrodniczych – mawiał Siemiradzki. – Zazdroszczę tego panu”.
Za pan brat z Matejką
Rzym szybko znudził się malarzowi. Tęsknił za domem i ukochaną. Posłał kilka obrazów na wystawę do Lwowa i wkrótce podążył za nimi. Zaręczył się z Musią – Marią Ochrymowicz, choć pieniędzy na ślub i wspólne życie nie miał. We Lwowie, poruszony ludową religijnością, zaczął malować Madonnę Królową Polski. Wreszcie zdecydował się wyruszyć do Krakowa, do Matejki. Był to już w owych czasach człowiek--instytucja, guru polskiej sztuki.
Młody malarz pieniędzmi nie śmierdział, zastawił złoty medal z ASP i pojechał. Nie jako student, lecz pełnoprawny artysta. Relacje między twórcami były partnerskie i przyjacielskie. Styka organizował w 1883 roku obchody jubileuszu Matejki. Malarz notował: „Podczas pobytu mego u Matejki nie miałem żadnej walki o byt. Dawał mi stypendia, pożyczał kostiumy, makaty i gobeliny”. Namalował wtedy obraz „Matka Błogosławiona”, za który otrzymał złoty medal w Warszawie.
Po nagrodę wybrał się osobiście, robiąc z wycieczki polityczną demonstrację. Na dworcu wysiadł ubrany w czamarę, o której Mickiewicz pisał, że jest strojem Polaka-patrioty. Pod kolumną Zygmunta zaczął głośno deklamować patriotyczne wiersze, aż oprowadzający go tubylcy zlękli się, że „trafi do cyrkułu”. Podobnie ostentacyjnie zachowywał się podczas wizyty w teatrze. Na szczęście do skandalu nie doszło i malarz nie wylądował w więzieniu. W tym czasie zmarła matka ukochanej, co niejako zmusiło go do ślubu, bo dziewczyna nie miała pieniędzy na życie.
Szczęście nie trwało długo – Musia zmarła siedem miesięcy później. Zrozpaczony Styka postanowił zmienić otoczenie. Ze względów artystycznych wybrał Paryż. By zapomnieć o stracie, rzucił się w wir pracy, kończąc malowanie obrazu „Hulda Prorokini”.
W stolicy Francji obracał się w polskim towarzystwie – zaprzyjaźnił się z Axentowiczem i Chełmońskim. Temu ostatniemu śpiewał pieśni Moniuszki, co podobno strasznie go wzruszało. Ból po stracie ukochanej mijał i malarz postanowił ożenić się powtórnie. Wybranką została jego studentka z czasów, gdy krótko uczył w prywatnej szkole Baranieckiego. Nazywała się Lucyna Olgiati. Małżeństwo przeżyło wkrótce tragedię – w wieku czterech miesięcy zmarł ich synek. Styka pisał: „Zbrzydł mi Paryż, zbrzydły bulwary”. Pojechał z żoną najpierw do Kielc, potem do Lwowa.
Awantura o Panoramę
Dawne uwagi ojca, że żaden malarz w tym mieście kariery nie zrobi, nie zniechęciły Styki do artystycznych działań. Namalował monumentalną „Polonię” i wystawił na widok publiczny. Miejscowa inteligencja kręciła nosem, iż dzieło jest tak pełne aluzji i odniesień, że powinna mu towarzyszyć książka z wyjaśnieniami.
Tymczasem ekspozycja cieszyła się niezwykłą popularnością, ludzie byli wzruszeni, reprodukcje obrazu można było kupić wszędzie. Popularność wielkiego gabarytowo obrazu sprawiła, że Styka zaczął się rozglądać za nowym tematem. W sukurs przyszło miasto Lwów, proponując temat bitwy pod Racławicami.
Styka razem z Wojciechem Kossakiem wzięli się do pracy. Robili szkice na polu bitwy, gdzie przyjeżdżali nielegalnie, gdyż rosyjski gubernator nie chciał wyrazić zgody na ich wizyty. Obraz powstawał przez rok, także przy udziale innych malarzy. Szybko się jednak pokłócili. Każdy chciał wprowadzać w życie swoje pomysły. Wybuchła kłótnia o to, kto jest autorem dzieła. Spór ciągnął się latami, dopiero po śmierci Styki Kossak wysłał do gazet wspomnienie, w którym przyznawał palmę pierwszeństwa koledze, choć i tak nie do końca. Za życia malarza trwało obrzucanie się oskarżeniami i obelgami.
Styka pisał: „Niech mnie ten pan nie drażni i nie ciągnie za język, bo mu wykażę dowodami, że przypisał sobie francuską Legię Honorową, której nigdy nie otrzymał”. Powoływał się przy tym na korespondencję Kossaka z „awanturnikiem paryskim, tak zwanym baronem Heflerem”.
Sukces Panoramy Racławickiej zaowocował zamówieniem z Węgier. Madziarzy zapragnęli własnej panoramy, roboczo nazwanej Bem-Petöfi. Malarz zajął się także tematyką religijną. Planował podróż do Ziemi Świętej, jednak trafił do Paryża. Przypadkiem znalazł atelier na placu Pigalle, gdzie, jak mówił, „znów studencki żywot rozpocząłem”.
W 1902 roku magazyn „Figaro” poświęcił mu cały numer. Malarz notował z satysfakcją, że świat został zalany reprodukcjami jego prac. W międzyczasie proponowano mu posadę profesora na ASP w Wiedniu, ale odmówił. Trzeba być wolnym ptakiem, by się do gwiazd „wzbijać” – powiadał.
Gdy nadeszła pierwsza wojna światowa, Styka wraz z rodziną rzucił się w wir pomocy Polakom. Córki szyły sztandary, on pisał odezwy i organizował zbiórkę pieniędzy dla sierot. Do wyzwolonego kraju jednak nie wrócił. Kupił willę na Capri, gdzie mieszkał aż do śmierci w 1925 roku. Pochowano go w Rzymie, jednak prochy zostały przeniesione do Los Angeles. Spoczywają na cmentarzu Forest Lawn w Kwaterze Nieśmiertelnych. Tuż obok, w amfiteatrze, można obejrzeć jego panoramę „Golgota”.
Tekst: Stanisław Gieżyński
Wykorzystano: Czesław Czapliński „Saga rodu Styków”, Nowy Jork 1988
Fotografie: katalogi aukcyjne, Muzeum Narodowe we Wrocławiu
reklama