Simon Mondzain.
Simona mondzaina nudziło przesiadywanie w paryskich knajpach, choć towarzyszyli mu Picasso i Jacob. Malował martwe natury i widoki Prowansji, ale natchnienie i miłość znalazł w Algierii.
Zdjęcie zrobiono w Krakowie, w roku 1909. Przedstawia czterech obejmujących się młodzieńców. Elegancko ubrani, w surdutach i kamizelkach śmiało spoglądają w obiektyw. Wszyscy – o zgrozo i wbrew mieszczańskiej modzie – mają włosy za uszy. Chłopak po lewej trzyma niedbale papierosa, ten obok dzierży w dłoni laseczkę. Wiele lat później o tym drugim przyjaciel napisze: „Twarz o solidnych płaszczyznach, o kolorowej karnacji, jego rysy są trochę ciężkie, grube usta, brązowe oczy, których spojrzenie nigdy nie nieruchomieje”. To Szamaj Mondszajn, młody malarz, z grupą przyjaciół: Mojżeszem Kislingiem, Janem Wacławem Zawadowskim i Janem Hrynkowskim. Są studentami Józefa Pankiewicza. Za radą mentora wkrótce wyruszy do Paryża, bo tam „jest prawdziwa sztuka”.
Zostać skulptorem
Rok później Szamaj stawia pierwsze kroki na paryskim bruku. Niedługo zostanie Simonem, a nazwisko zmieni na Mondzaina. O jego drodze do Paryża wiemy z pamiętników, które wtedy zaczął prowadzić. Najpierw pisał po polsku, lecz po trzech latach pobytu we Francji polski ustąpił kulawej nieco francuszczyźnie. Daty swego urodzenia nie znał – był to albo rok 1888, albo 1889. „Wiem tylko, że się urodziłem, a kiedy, co to mnie i nawet was obchodzi, aby że urodziłem się i żyję” – notował w pamiętniku dwudziestokilkuletni Szamaj. W domu bieda aż piszczała, kilku starszych braci pomarło w niemowlęctwie. Ojciec był rymarzem, mieszkał w suterenie koło karczmy. Goście zostawiali mu siodła i uprzęże do naprawy.
W dzieciństwie Szamaj chodził do chederu, żydowskiej szkoły elementarnej, gdzie pierwszy raz w życiu stanął przed poważnym dylematem. Z jednej strony pięknie rysował i kaligrafował, więc ciągnęła go sztuka. Z drugiej – z wypiekami na policzkach czytywał pobożne edukacyjne powiastki dla młodych Żydów i chciał zostać rabinem. Historie te, pełne mistycznych postaci, robiły na nim tak wielkie wrażenie, że gdy do żony rabiego przychodzili handlarze, on myślał, że to poprzebierane złe duchy. W końcu zdecydował: zostanie „skulptorem”.
Rodzice poczęli lamentować, że syn „bożków robić będzie”. Z kariery byłyby nici, gdyby nie upór chłopaka. 14-latek wybłagał zgodę matki i za ostatni grosz wsiadł w pociąg do Warszawy. Chwytał się różnych zajęć: był pomocnikiem rymarza, retuszował fotografie. Miał też wielki plan, wyrastający z dziecięcych fascynacji żydowską tożsamością: „stworzyć duszę dla (tego) zgnębionego narodu”. Co chciał zrobić? Trudno dociec. Wiadomo, że pisywał listy do najważniejszych syjonistów, ale nie doczekał się odpowiedzi. Zresztą jako malarz nie podejmował potem tematyki stricte żydowskiej. Ale to dzięki pomocy gminy dostał się do szkoły rzemiosła.
Był rok 1905, trwały strajki uczniów. Szamaj siedział akurat w kawiarni, kiedy weszła policja i wszystkich aresztowała. Trafił do Cytadeli. Szczęście uśmiechnęło się do chłopaka, bo w celi poznał braci Dąbkowskich. Gdy po trzech miesiącach wyszedł na wolność, miał ze sobą list polecający do ich matki. Ta wzięła go pod swój dach i nazywała „wnukiem”, bo był „synem jej synów”. Rodzina Dąbkowskich wysłała podopiecznego do szkoły rysunkowej, potem na Akademię, gdzie uczył się u Kazimierza Stabrowskiego. Wreszcie ze stypendium gminy żydowskiej wyruszył do Krakowa. Tam poznał Axentowicza i Pankiewicza.
Przez Paryż do Algieru
Na studiach robił portrety, dużo rysował węglem. W 1909 roku pokazał pierwszy obraz na wystawie w Zachęcie. Pod wpływem Pankiewicza zainteresował się postimpresjonistami. Dzięki profesorowi dwukrotnie wyjechał na stypendium do Paryża. W Luwrze kopiował obrazy mistrzów. Jego własne malarstwo z tego czasu zdradza fascynację płótnami Cézanne’a. „W sztuce nie ma rebusów, bo sztuka przez się samą jest symbolem” – pisał w liście do krakowskiej przyjaciółki, niejakiej Gizeli. O dziewczynie nic nie wiemy, prócz tego, że była postępowa, bo w listach mówiła do Szamaja per „wy”. „Treścią naszych pożądań jest poszukiwać w naturze to, co najpiękniejsze” – kontynuował malarz. Poszukiwania te prowadził w Paryżu i w Prowansji.
Nawet knajpiane życie wielkiego miasta nastawiało go kontemplacyjnie. „Wracam w tej chwili z knajpy apaszów paryskich; wracam z gniazda nie budujących, tylko niszczycieli cnot ludzkich” – notował w pamiętniku. Być może nazywał apaszami paryskich przyjaciół: André Deraina, Guillaume’a Apollinaire’a, Maksa Jacoba czy Pabla Picassa.
Nadszedł 1914 rok i Szamaj Mondszajn został ochotnikiem-artylerzystą w Legii Cudzoziemskiej. Strzelał z moździerzy, a w wolnych chwilach rysował. W 1916 roku naszkicował zniszczoną katedrę w Reims, a na jej tle postać z uniesionymi rękoma. Poniżej komentarz: „Nie chcę być zabity przez Niemców”. Po czterech latach służby wrócił do Paryża.
Jeszcze w 1917 roku stworzył serię erotycznych gwaszy „Kaprysy diaboliczne”. Później powstał „Duch Zła”, obraz przedstawiający niebiosa, w których zasiadają Mojżesz, Budda, Chrystus i Mahomet. Waldemar George, znawca sztuki polskiego pochodzenia, nazwał wtedy malarza „kolorystą mistycznym”. Ktoś inny notował: „Romantyzm polskiego dziecka bynajmniej w nim nie wygasł”.
„Mondszajn wyzwala się z pesymizmu” – pisano kilka lat później w gazetach. Malarz wystawiał m.in. w USA. Przyjął obywatelstwo francuskie i formalnie stał się Simonem Mondzainem. W 1925 roku wyjechał do Algierii. Obca kultura oczarowała go. Tu poznał swoją przyszłą żonę, Simone. Była francuską lekarką, w Algierze prowadziła prywatne laboratorium przy szpitalu. Para pobrała się dwa lata później.
Jeden bóg, jedna modlitwa
Wojna zastała Mondzaina w Paryżu, ponaglany przez żonę wsiadł na statek i popłynął do Algierii. Tam organizował pracę Domu Polskiego. Emigrantów było teraz więcej, szczególnie żołnierzy, którzy dotarli do Afryki po klęsce kampanii wrześniowej. Córka malarza wspominała ich wizyty w Domu: wielki obraz Czarnej Madonny namalowany na ścianie przez ojca i gromadę obcych ludzi, z którymi on rozmawia w niezrozumiałym dla niej języku.
Po wojnie najpierw zamieszkali w Paryżu. Z tego okresu pochodzi obraz przedstawiający świętego Franciszka. Święty przytula się do ukrzyżowanego Chrystusa, by dotknąć jego dłoni. Obraz był ex voto Mondzaina za ocalenie z wojny. „Na świecie jest tylko jeden Bóg i jedna modlitwa” – pisał. Wkrótce znów przeniósł się z rodziną do Algierii. Niestety na krótko.
Portret z kuferkiem w tle
Algierska rewolucja zmusiła malarza do powrotu do Paryża. Zamieszkał przy Rue Campagne Premi¯re. Najważniejsze miejsce w pracowni zajmowały jego portret i kuferek. Obraz, z dopiskiem „Mondzainowi – niech żyje Polska!”, namalował jeszcze w czasie pierwszej wojny André Dunoyer de Segonzac. W kuferku malarz trzymał natomiast wspomnienia z dzieciństwa i brudnopisy listów. Okna pracowni wychodziły na cmentarz Montparnasse. Tutaj został pochowany w 1979 roku.
Mimo wielu lat na artystycznej scenie nigdy nie osiągnął takiej sławy jak choćby Kisling. Jeden z krytyków zauważył, że malował najlepsze obrazy w nowych dla siebie miejscach. Gdy tylko gdzieś osiadł i przyzwyczaił się do otaczających go widoków, płótna traciły swoją moc.
Tekst: Stanisław Gieżyński
Fotografie: Katalogi Aukcyjne