Trudna sztuka konserwatorska
Artyści
Czego konserwatorzy najbardziej nie lubią? Sztuki współczesnej! Nie chodzi o preferencje estetyczne, tylko o problemy zawodowe. Otóż XX-wieczni nowatorzy często eksperymentowali, sięgając po surowce, o których tradycjonalistom się nie śniło. Wcale nie łatwo dociec, co kryje gruba faktura kompozycji z gatunku malarstwa materii – gips, kaszę, piasek, kozie odchody? Czy do farb nie domieszano kawy, zupy pomidorowej, krwi, lakieru samochodowego?
Za to dawni mistrzowie, choć mieli swoje warsztatowe sekrety, trzymali się zasad: jak tempera, to użyto jako spoiwa emulsji temperowej; jak enkaustyka – to na wosku; jak obraz olejny – to pigment ukręcony z olejem lnianym lub konopnym albo – co rzadko – z makowym. Jasne, poza znajomością techniki przed konserwatorem piętrzy się mnóstwo trudności. Przede wszystkim muszą mieć zwinne ręce, talent plastyczny i coś, co określiłabym mianem instynktu artystycznego – muszą przecież wczuć się w osobowość innych twórców. Przydaje się jeszcze intuicja detektywistyczna… Czy można się dziwić, że studia konserwatorskie uchodzą za najtrudniejsze na akademiach sztuk pięknych?
Kariera hiszpańskiej babci
Cecilia Jimenez, lat 80, nie kończyła konserwatorskich studiów ani żadnych innych. Mimo to podjęła się renowacji fresku „Ecce Homo” autorstwa XIX-wiecznego artysty Eliasa Martineza. Z zadania się wywiązała. I to jak!
Dzięki dokonaniu tej konserwo-amatorki od lata ubiegłego roku do sanktuarium Miłosierdzia Bożego w miasteczku Borja pod Saragossą ciągną tłumy; fotografują się z odnowionym freskiem. To reakcja na opublikowane w sieci liczne wariacje na temat dzieła Jimenez. Bo starsza pani wymalowała postać zupełnie niepodobną do pierwowzoru. Obdarzano ją różnymi epitetami – małpa z brodą, rozmazany jeż albo po prostu – jeżuś. Autorka zaś, najpierw skonsternowana (powoływała się na akceptację parafialnego duszpasterza; tłumaczyła, że lokalnym zwyczajem jest wszystko samodzielnie naprawiać), z czasem zmieniła front i zaczęła domagać się części przychodów uzyskanych od turystów.
Odkurzanie turystów
Nadmiar zwiedzających bywa niekiedy konserwatorską zmorą – jak w przypadku Kaplicy Sykstyńskiej. Co rok bramy świątyni przekracza około 4 milionów turystów, mniej więcej 20 tysięcy dziennie. Na bezcennych malowidłach Michała Anioła i innych renesansowych mistrzów osiada brud, kurz oraz wilgoć z potu i oddechów. Wnętrze świątyni wielokrotnie poddawano upiększającym zabiegom, po raz pierwszy już w połowie XVI wieku. Biały osad z saletry (przez szpary w murze do środka dostawała się wilgoć) usunięto za pomocą oleju lnianego i orzechowego. W 1625 roku miejscowy złotnik Simone Laci wypucował murale lnianą ścierką i miąższem chleba, następnie położył warstwę klejowego werniksu. Niecałe stulecie później ponowiono oczyszczanie, tym razem gąbką namoczoną w greckim winie. Kolejna renowacja odbyła się przed wybuchem drugiej wojny, w latach 1935-38.
Pod koniec ubiegłego roku główny konserwator świątyni Gianluigi Colalucci podjął decyzję o zainstalowaniu przy wejściu do kaplicy… wielkiego odkurzacza, przez który przejdzie każdy zwiedzający, by dopiero po oczyszczeniu podziwiać arcydzieła.
Pan Colalucci ma wieloletnie doświadczenie z malowidłami w najsłynniejszej kaplicy świata. Pod jego kierunkiem pracowali konserwatorzy odpowiedzialni za jedno z największych i najdłużej trwających renowacyjnych przedsięwzięć minionego stulecia. W latach 1980-99 Sykstyna przeszła gruntowne odnowienie, którego efekty nie wszystkim przypadły do gustu. Jedni komplementowali dokonanie jako rewolucyjne, po którym „wszystkie książki o Michale Aniele trzeba będzie napisać od nowa”; inni upierali się, że barwy zbyt rozświetlono, odbiegając od oryginalnych. I że nikt nie wie, czy takie były intencje twórcy.
Co lubił Leonardo?
Podobne spory rozgorzały wokół „Anny Samotrzeciej” pędzla Leonarda da Vinci, która rok temu powróciła na swe miejsce w Luwrze po blisko czteroletniej nieobecności. Przez ten czas święta Anna, Maria Panna i Dzieciątko zostali poddani „pilingowi” – zdjęto utlenione, przyżółcone i zmatowiałe warstwy werniksu. I nagle okazało się, że babka Jezusa, czyli święta Anna, moczy stopę w przezroczystym strumieniu wody, niebo ma jasnoniebieską barwę, a twarze obydwu świętych niewiast zachwycają delikatną różaną cerą. To sprawiło, że niektórzy uczeni podnieśli krzyk: Leonardo nie lubił tak rozświetlonej palety, przyciemnił kompozycję warstwą werniksu, którą z rozpędu też usunięto!
Trudno dociec, kto ma rację. Wiadomo, że obraz powstawał od 1506 roku przez siedem lat, ze sporymi przerwami. Co więcej, nigdy nie został w stu procentach ukończony – mistrz dopracował postaci, zostawiając pejzaż w półszkicowej fazie, bo… zmarł.
A co zrobić z „Damą z gronostajem” z kolekcji Czartoryskich? Wiadomo, że artysta uwiecznił nastoletnią kochankę księcia Lodovica Sforzy na jasnoszarym, lekko cieniowanym tle. Czernią pokryto je w XIX wieku; dodano też korale i tasiemki przy rękawach Cecylii Gallerani. Naukowcy zastanawiają się – przywrócić portretowi pierwotny wygląd czy go nie ruszać?
W ogóle z geniuszem Vinci same kłopoty. Najgorszą zmorę dla konserwatorów stanowiła „Ostatnia Wieczerza”, fresk z refektarza kościoła Santa Maria delle Grazie w Mediolanie. Leonardo pracował nad nim trzy lata, stosując nietypowe techniki. W rezultacie praca szybko uległa zniszczeniu. Ostatnia renowacja, zakończona w 1999 roku, zajęła konserwatorom pięć razy więcej czasu niż autorowi malowanie. A i tak nie przywrócono mu pierwotnego wyglądu.
Pomarańczarka odmłodzona
W minionym roku byliśmy świadkami kilku spektakularnych odsłonięć w polskich muzeach. Przede wszystkim w warszawskim Muzeum Narodowym odbyło się „podniesienie” odświeżonej „Bitwy pod Grunwaldem” Jana Matejki. Rzecz była skomplikowana tak od strony technicznej, jak i logistycznej. Ważące 400 kilogramów gigantyczne płótno opuszczono na podłogę Sali Matejkowskiej, gdzie wisi od 1949 roku. Tam też konserwowano je przez półtora roku, co tydzień wpuszczając widzów, by śledzili postępy robót. Kiedy latem 2012 roku uroczyście pokazano odnowiony „Grunwald”, oglądających zaszokowała jaskrawa kolorystyka kompozycji. A taka właśnie jest prawdziwa.
W ostatnich miesiącach dawną urodę odzyskały także dwa obrazy Lucasa Cranacha Starszego: „Madonna pod jodłami” oraz „Chrystus błogosławiący dzieci”; pierwszy eksponowany od grudnia 2012 we wrocławskiej katedrze; drugi w tym samym czasie wystawiony na Wawelu.
Na koniec o pewnej staruszce, której zaserwowano ponadroczną kurację upiększającą. Chodzi o „Pomarańczarkę” Aleksandra Gierymskiego (z 1881 roku), zrabowaną z polskich zbiorów po powstaniu warszawskim i przez lata ukrywaną w zagranicznych prywatnych zbiorach.
Starsza pani objawiła się niespodziewanie w 2010 roku w niemieckim domu aukcyjnym Evy Aldag. Rok później triumfalnie powróciła do warszawskiego muzeum. Tam wzięła się za nią konserwatorka Anna Lewandowska. Musiała usunąć sklejkę, na którą przeklejono kiedyś płótno; usunąć ubytki farby po zagnieceniach i zrolowaniu pracy.
Żeby przysposobić babcię do publicznego występu, konserwatorka poświęciła jej 440 dni. Renowacja wymagała dziennego światła. Pani Lewandowska jesienią okupowała wraz ze swą podopieczną gabinet szefowej muzeum, usytuowany po słonecznej stronie budynku. Potem konserwatorka i „Pomarańczarka” musiały zadowolić się lampą do retuszu. Od grudnia ubiegłego roku owoce w koszyku warszawskiej handlarki jaśnieją jak słoneczka dla wszystkich odwiedzających muzeum.
Tekst: Monika Małkowska
Zdjęcia: Wikipedia, Shutterstock