Magdalena Abakanowicz: od jej nazwiska zaczyna się większość kompendiów poświęconych sztuce współczesnej: litera a, potem b i znowu a...
Dom na warszawskiej skarpie wiślanej ma urządzony skromnie, acz wygodnie. Bez śladu artystycznych zapędów. Maleńka kuchnia połączona z przestronną jadalnią-salonem świadczy o tym, że rzeźbiarka niewiele czasu spędza przy garach. Za to stół biesiadny jest ogromny: wielkie, przepastne fotele i kominek – żeby wygodnie było prowadzić dyskusje.
Z salonu wyjście do ogrodu oddanego we władanie metalowym zwierzętom – serii, której poświęciła się w ostatniej dekadzie. Pozostałe dzieła zgromadzone są w pracowni i zmagazynowane w wynajętym pomieszczeniu w mieście. Zadziwiające – Warszawa nie znalazła dla niej miejsca na stałą galerię…
Chodzi ubrana niemal zawsze w spodnie. Jej piękna, acz surowa twarz (chciałoby się powiedzieć: rzeźbiarska) idzie w parze z nieco szorstkim, męskim obejściem. Magdalena Abakanowicz, artystka z najwyższej światowej półki, niechętnie dopuszcza nowych ludzi do komitywy. Wydaje się dumna, zarazem nieśmiała, pewna swych racji, jednocześnie delikatna.
W czerwcu tego roku obchodziła osiemdziesiąte urodziny. Fetowano je w jednym z najważniejszych miejsc na polskiej artystycznej mapie: w krakowskim Muzeum Narodowym. Pokaz otwierał „Abakan okrągły” z 1967 roku. Gigantyczny, trzymetrowy twór z sizalu. Nieregularny, niesforny. Kreacja, która należy jednocześnie do świata natury i sztuki. Cały cykl abakanów, monumentalnych tekstylnych rzeźb, powstawał w małej kawalerce, w bloku na Saskiej Kępie.
– Sztuka nie jest odkrywaniem na oślep, przypadkiem. Trzeba podążać za wyobrażeniem. Miałam wtedy własną wizję tkaniny. Marzyłam o zespoleniu prac z plenerem. Abakany przyniosły mi niesamowitą sławę. Kiedy po raz pierwszy przyjechałam do Tokio, na lotnisku czekało na mnie chyba z pół tysiąca osób. Jak na Beatlesów – wspomina artystka.
Jej międzynarodowa kariera zaczęła się w 1965 roku, kiedy abakany uhonorowano Grand Prix na Biennale w São Paulo. Od tej pory zaczęła jeździć po świecie, zapraszana do coraz bardziej prestiżowych muzeów i galerii. Przez kilkadziesiąt lat z trudem można ją było zastać w Warszawie. Jak mało komu nie brakowało okazji, by zmienić kraj na miejsce zamieszkania. Dlaczego nie emigrowała?
– W latach 80. myślano, że wyjechałam na stałe – śmieje się artystka. – A ja na Mazurach robiłam „Gry wojenne”, pierwszy cykl, w którym użyłam drzew. Uciekłam od świata. Choć wciąż podróżuję i mam pracownie w różnych miastach, zawsze szczycę się polskim obywatelstwem. To jest przynależność: mam obowiązek dawać znać, że mój kraj istnieje. Zależy mi, żeby Polska nie była na marginesie świata.
Dla Hiroszimy artystka stworzyła słynny cykl postaci siedzących, zwróconych plecami do widza. O Japonii Abakanowicz mówi ze wzruszeniem. Jej sztuka spotyka się tam z niezwykle głębokim odbiorem. To na prośbę mieszkańców Hiroszimy artystka zrealizowała dzieło upamiętniające wybuch bomby. Grupa czterdziestu postaci z brązu została ustawiona na wzgórzu, na którym umierali ludzie.
Z czasem pojawiły się figury stojące. Najpierw były to negatywy-skorupy dorosłych, potem dzieci. Do każdego cyklu rzeźbiarka dobiera właściwy materiał. Gdy realizuje prace w plenerze, wówczas tworzywa dostosowuje do charakteru krajobrazu. I tak na kamiennej pustyni Negew ustawiła siedem kręgów z kamienia; na Litwie, w leśnym parowie, wzniosła dwadzieścia sześć „pni” z betonu; w Storm King Art Center w stanie Nowy Jork skonstruowała cztery „sarkofagi” – formy z drzewa w stalowej oszklonej konstrukcji. Co ją inspiruje, co skłania do ciągłego poszukiwania nowych materii?
– Jestem szczęśliwa z każdego doświadczenia. Użycie nowego materiału przypomina poznawanie człowieka albo zwierzęcia. Pamiętam, jak zachłysnęłam się brązem. Okazało się, że to materiał delikatny i cienki jak suchy liść.
Pod koniec lat 80. zrobiła serię masek odciśniętych w brązie. Nazwała je „Inkarnacje”. Za formę posłużyła jej własna twarz. – Zrobiłam sto pięćdziesiąt masek, ustawiłam na palikach. To niewygodna pozycja, jak do gilotynowania. Moje rysy rozmazywały się w ciepłym, ciekłym wosku. Materiał zniekształcał podobnie, jak robi to upływający czas…
Wielką siłą Abakanowicz jest umiejętność tworzenia uniwersalnego języka, którym porusza i uświadamia sprawy najważniejsze. Bez sentymentalizmu. Po Abakanowiczowsku.
Tekst: Monika Małkowska
Fotografie: East News, Forum, PAP, Agencja Gazeta, Muzeum Narodowe w Krakowie