Z obrazem jest jak z dzieckiem: nie zna się go, nim nie pojawi się na tym świecie – opowiada Iwona Wojewoda-Jedynak.
Malarka wie, co mówi, bo dzieciaków ma trójkę. Po prostu mama za sztalugami. Z tysiącem obowiązków na głowie, ale i z ogromną potrzebą tworzenia. Stara się, by wszystko razem jakoś połączyć.
Iwona maluje w archaicznej technice tempery żółtkowej. Z farbą olejną nie ma tyle kłopotu. Wystarczy kupić tubki w sklepie, wycisnąć i można zabierać się do roboty. – Tempera to alchemia. Żółtka jaj trzeba utrzeć i zmieszać z pigmentem, na dodatek uważać na kolory, bo niektóre barwniki się „nie lubią”.
Tajemnym laboratorium jest kuchnia, narzędziem specjalny moździerz. – Jedną ręką mieszam zupę, drugą bełtam jaja – śmieje się artystka. – Teraz akurat dostałam wiejskie od mamy, ale czasem myślę sobie, że powinnam założyć w ogrodzie kurnik.
Malowanie temperą wymaga dobrej organizacji pracy i dyscypliny. Tu nie można pójść na żywioł i co chwilę coś zmieniać. Artystka, która z natury jest – nomen omen – temperamentna, tłumaczy, że taki sposób tworzenia pozwala powściągnąć niespokojnego ducha. – To wszystko z przekory. Jako nastolatka byłam trochę nazbyt dorosła i inna od rówieśników – opowiada. Chodziła własnymi ścieżkami, lubiła lepić i malować. Mieszkała wtedy u babci pod Łomżą. W końcu zdecydowała, że pójdzie do liceum plastycznego w Supraślu.
Babcia z całego serca życzyła jej, aby się nie dostała. Nie chciała, by wnuczka wyjeżdżała z domu. Iwona jednak dopięła swego. Dziś wspomina, że w miasteczku panowała atmosfera jak w serialowym Twin Peaks: wkoło puszcza i pałacyk zamieniony na szkołę.
Taki właśnie klimat, zbliżony do serialu Davida Lyncha, można poczuć w jej pracach. Powracają motywy opuszczonych budowli, fragmentów architektury, wnętrz, w których nawet zwykły kosz ziemniaków wygląda tajemniczo. Ludzi prawie nie widać, jeśli już, to są tylko drobnym elementem krajobrazu. Na obrazach jest dużo światła, ale wkoło czai się mrok. – Lubię uszczypnąć widza – wyznaje malarka. – Świat nie jest jednoznacznie przyjazny.
Czerń ją fascynuje, zwłaszcza w pracach malarzy amerykańskich. Uwielbia Andrew Wyetha – on też malował temperą – i czuje w nim pokrewną duszę. Sama mówi, że z jej obrazów wychodzi coś nieświadomego. – Czasem, gdy zasypiam, widzę siebie, jak maluję – mówi Iwona. Żartuje, że „świdruje ją robak”. Oczywiście robak malarski.
W codziennej bieganinie stara się znaleźć te dwie godziny, by spokojnie popracować. Utrzeć żółtka, wymieszać pigmenty, wyłączyć muzykę, stanąć przed sztalugami. – Maluję z doskoku, na czas – uśmiecha się. Trochę to frustrujące, bo czasem całymi dniami chodzi się jak na głodzie. Właśnie wybiera się na malarski odwyk, żeby zająć się miesięcznym Jaśkiem. Pracownia na poddaszu znów będzie musiała poczekać.
Tekst: Stanisław Gieżyński
Fotografie: archiwum malarki
Kontakt z Artystką: www.iwonaw-j.za.pl