Ciągle jeszcze to przeżywam – mówi Mariusz Krawczyk. Kilka dni wcześniej próbował namalować muzykę. Było to wydarzenie bez precedensu. Krawczyk, artysta wystawiany (i doceniany) m.in. w Warszawie, Budapeszcie, Kolonii, Brukseli i Frankfurcie nad Menem, zwykle tworzy w samotności. Unika nawet plenerów, bo przeszkadzają mu przypadkowi przechodnie. Swoje najnowsze dzieło krakowski artysta namalował jednak w czasie koncertu zespołu Max Klezmer Band w Małopolskim Ogrodzie Sztuk.
– Malując „na żywo” – opowiada – trzeba reagować na tempo i rytm muzyki. Tymczasem w sali brakowało światła i miejsca, nawet nie mogłem odejść, żeby z odległości spojrzeć na to, co zrobiłem. Choć obraz, który powstał, to wynik chaosu, jest jednak absolutnie mój.
Eksperyment pozwolił mu wrócić do korzeni. – Po raz pierwszy od dawna malowałem „z gestu”, spontanicznym ruchem dłoni chlapałem farbą na płótno – dodaje. Zaczynał od abstrakcji, ale gdy odkrył, że na płótnach jak refren powraca katedra w Kolonii, zaczął wykorzystywać znaki, kody, symbole (cykl „Rytuały”). Jego najnowsze obrazy są surrealistycznie niepokojące. Jak „odbicie świata w dziwnym lustrze” – twierdzi Krawczyk. Ale – przyznaje – wpływ na nie miała też fascynacja filmami Lyncha i japońskim kinem grozy.
Współpraca z Max Klezmer Band wyrwała go z „letargu malowania”. To dobrze, bo Mariusz Krawczyk najbardziej na świecie nie znosi nudy.
Tekst: Stanisław Gieżyński
Zdjęcia: Dagma Art, archiwum artysty
Kontakt do artysty: Galeria Dagma Art, tel. 32 793 12 82
reklama