Jestem malarzem – powtarzał przez lata Jerzy Skarżyński, ale karierę zrobił jako scenograf.
Jerzy Skarżyński był także miłośnikiem jazzu, czarnego kryminału, komiksów oraz… podglądaczem pająków.
Po plaży mozolnie człapał listonosz, wędrując w stronę grupy opalających się wczasowiczów. Dotarłszy na miejsce, wywołał Jerzego Skarżyńskiego i z pełną powagą wręczył mu telegram ozdobiony czarną żałobną obwódką. Plażowicze pobledli, żona adresata się przeraziła, że w domu stało się coś złego. Skarżyński rzucił okiem na nazwisko nadawcy – Marian Eile, naczelny „Przekroju”. Telegram był lakoniczny: „Raymond Chandler nie żyje”. Zapadła cisza. Towarzystwu obce nazwisko nic nie mówiło, nie wiedzieli, czy składać kondolencje. W końcu sam adresat wyjaśnił krótko, że to był wielki pisarz.
Niepodległa Wanda
Kochał czarny kryminał. Książki Chandlera i Dashiella Hammetta traktował jak skarby, którymi wymieniał się z podobnymi mu pasjonatami. Namiętnie słuchał jazzu w czasach, gdy ludowa władza nasyłała na muzyczne kluby funkcjonariuszy z młotkami, by tłukli czarne płyty. Tworzył awangardowe komiksy, robił erotyczne rysunki. Przez lata twierdził, że jest głównie malarzem, choć największą sławę zyskał jako scenograf sztuk Swinarskiego czy Hübnera.
Wszystko zaś zaczęło się od gazet: starych, często jeszcze XIX-wiecznych egzemplarzy "Wędrowca" i "Kłosów". Na pożółkłych kartkach mały Jurek stawiał pierwsze malarskie kroki. Najpierw mozolnie wypełniał kredkami i farbą czarne kontury ilustracji, potem na ich podstawie zaczął robić własne rysunki.
Przetwarzał obrazy klasyków, szczególnie upodobał sobie Johna Everetta Millaisa i jego płótno przedstawiające nagą dziewicę przywiązaną do drzewa, którą przed smokiem ratuje rycerz. Namalował kilka wersji tego tematu, za każdym razem zaznaczając na postaci damy… siusiaka. Rodzice mieli z tego pomieszania płci straszny ubaw.
Jako siedmiolatek przerobił "Śmierć Ofelii" Millaisa. Z wody wyłaniał się tylko brzuch dziewczyny, na nim stał wawelski zamek, całość nosiła tytuł "Niepodległa Wanda". Wkrótce potem mały artysta miał pierwszy poważny debiut. Jego "Arab na wielbłądzie" trafił do książki Henryka Polichta "Nauka rysunku". Dorosły już Jerzy śmiał się, że dopiero po latach, w Tunisie, skonfrontował dzieło z rzeczywistością.
Misie-pysie
Miłość do sztuki nie szła w parze z zamiłowaniem do nauki – w gimnazjum powtarzał klasę. Mieszkał wtedy w Krakowie u dziadków. Matka zmarła kilka lat wcześniej, ojciec, biochemik, wyjechał do Szwecji na stypendium i tam go zastała wojna.
Za radą nauczyciela malarstwa Jerzy zapisał się do Kunstgewerbeschule, szkoły artystycznej zorganizowanej przez Niemców na miejscu zlikwidowanej ASP. Towarzystwo było przednie: Nowosielski, Porębski, Panek, Kantor, Mikulski i wielu innych. Szkołę w końcu zlikwidowano, a Jerzy dostał wezwanie na przymusowe roboty do Niemiec. Uratowała go przyszła macocha, która łapówkami udobruchała kierownika urzędu pracy. W dokumenty wpisano, że jest ciężko chory.
Jerzy poszedł więc na miesiąc do szpitala, a po "leczeniu" znalazł pracę w fabryce naprawiającej silniki samolotowe. Cały czas malował, wreszcie związał się z Grupą Młodych Plastyków skupioną wokół Tadeusza Kantora. W życie podziemnego teatru Skarżyński angażował się, pomagając przewozić elementy scenografii. Praca niebezpieczna, bo jak tu policji czy żandarmerii wytłumaczyć się z wielkiej armatniej lufy potrzebnej do inscenizacji "Powrotu Odysa".
Do prawdziwego teatru trafił w 1948 roku. Jerzy i jego przyszła żona, Lidia Minticz, dostali propozycję współpracy od Teatru Groteska. Artyści sami nie wiedzieli, co mieliby tam robić. Grać? Projektować scenografię? Robili wszystko po trochu. I wzięli ślub. Świadkiem był Mikulski, jeszcze kilka lat wcześniej mąż Lidii. Ceremonię poprowadziła urzędniczka, z którą wcześniej miał romans Skarżyński.
– Obdarzała mnie siłą – mówił o żonie i pieklił się, że bardzo podobała się innym mężczyznom. Jako tandem życiowy i twórczy spędzili ze sobą prawie pół wieku. W Grotesce przepracowali dziesięć lat. Potem Władysław Krzemiński zaprosił ich do Teatru Starego. – A nie macie już dosyć tych Misiów-Pysiów? – zapytał.
Muzyczne beztalencie
W czasach realnego socjalizmu miłośnicy jazzu zbierali się po kryjomu: Kisiel, Mrożek, Eile, Komeda, Skarżyński, czasem z Warszawy przyjeżdżał Tyrmand. Gdy pewnego razu wkoło miejsca nielegalnego koncertu zaczęli kręcić się milicjanci, doszło do nietypowej interwencji. Gospodarz spotkania był lekarzem wojskowym w randze pułkownika, ubrał się więc w mundur, wyszedł przed dom i milicję przegonił.
Fascynacja Skarżyńskiego jazzem zaczęła się jeszcze przed wojną. Dziadek był wirtuozem wiolonczelistą, ojciec również grał na tym instrumencie i tylko Jurek mimo starań rodziny okazał się zupełnym muzycznym beztalenciem.
Słuchał jednak płyt, w tym i jazzowych. Potem mówił, że miłość do jazzu poczuł, gdy usłyszał "Swingin’at the Jamboree" Jaya Livingstona. W 1956 roku miał zrobić plakat do pierwszego oficjalnego koncertu jazzowego w Warszawie. Trwały dyskusje, jak go nazwać, a Skarżyński po prostu zaprojektował plakat i zainspirowany młodzieńczą miłością napisał na nim „Jazz Jamboree”. I tak już zostało, choć zasługę wymyślenia nazwy przypisuje się zazwyczaj Leopoldowi Tyrmandowi.
Kto zabił
Drugą wielką fascynacją malarza były kryminały. Wraz z Marianem Eilem i Janką Ipohorską tworzył nieformalny klub miłośników tego gatunku. Książki zdobywali podczas zagranicznych podróży lub przez kontakty z ludźmi, którzy mogli wyjeżdżać na Zachód. Pomógł też Zygmunt Modzelewski, minister spraw zagranicznych, a prywatnie wielbiciel mrocznych historii.
Gdy Eile zmarł, rodzina przekazała Skarżyńskiemu jego kolekcję kryminałów. Kontakt ze znakomitą literaturą zapewniała także współpraca z "Przekrojem", do którego Jerzy robił rysunki. Ilustrował głównie prozę: Mrożka, Lema, Hemingwaya, Bradbury’ego. Jednak najważniejszy był kryminał. – Na pewno byłem ofiarą tej pasji. Na szczęście miałem dobre towarzystwo – wspominał.
Scenografia pochłaniała go coraz bardziej. Uczył tego fachu na ASP, współpracował z najznakomitszymi reżyserami. W teatrze robił przedstawienia z Konradem Swinarskim, Zygmuntem Hübnerem czy Andrzejem Wajdą. Przyjaźnił się z Wojciechem Hasem i wymyślał dla niego scenografie filmowe, między innymi do "Rękopisu znalezionego w Saragossie" czy "Sanatorium pod klepsydrą". Miał pracować z Romanem Polańskim przy "Nieustraszonych pogromcach wampirów", ale nie zgodził się na to angielski związek zawodowy scenografów.
Bezwstydny zarobek
Najciekawszym i najbardziej zapomnianym osiągnięciem Skarżyńskiego jest jego twórczość komiksowa. I ona ma źródło w dzieciństwie, w czasach, w których ojciec zamawiał małemu Jurkowi zagraniczne gazety z krótkimi komiksowymi historyjkami. Zawodowo artysta zajął się komiksem dopiero w latach siedemdziesiątych.
Tadeusz Kwiatkowski napisał scenariusz o przygodach zbójnika Janosika i poprosił Skarżyńskiego o narysowanie historii. Jednocześnie Jerzy Passendorfer rozpoczął kręcenie serialu z Markiem Perepeczko w roli głównej. Malarz dostał zdjęcia aktorów i ruszył do pracy, mając jeszcze na głowie specjalną komisję grafików. Jej zadaniem było zbadanie, czy w komiksie nie ma za dużo przemocy, wulgaryzmów oraz czy jest tu dość góralskiego folkloru.
Praca Skarżyńskiego nie spodobała się czytelnikom. Nowatorska, rysowana dynamicznie, z nachodzącymi na siebie kadrami. W porównaniu do malowanych w kwadratowych klatkach historyjek o Klossie czy kapitanie Żbiku była dziełem niemal abstrakcyjnym. Doceniono ją za granicą, zaś sam autor został członkiem Międzynarodowej Organizacji Autorów Komiksów. Zrealizował kilka projektów dla zachodnich wydawców, ale ostatecznie karierę komiksiarza porzucił. Z banalnej przyczyny: wydawnictwa wymagały szybkich korekt, najlepiej na miejscu, a w PRL-u na sam paszport trzeba było czekać trzy miesiące. Mówił potem, że to była dobra zabawa i okazja do "małego, bezwstydnego zarobku".
W pracy towarzyszyły mu koty. Zaczęło się od syjamki, która dostała niemądre (wedle Jerzego) imię Drakula. Nie była aż tak groźna, no i nie była kobietą. Pewnego wieczoru znaleźli pod domem małego kociaka – Markiza. Potem przybyło jeszcze pięć o przedziwnych imionach: Alraune, Nosferat czy Musidora. Właziły na kolana, ramię, przyglądały się projektom kolejnych scenografii. Na wakacje jeździli razem nad Jezioro Rożnowskie. Jerzy rysował, a koty ganiały po lesie.
Inna sprawa z pająkami. Fascynowały go, przeczytał o nich wiele książek. Nie hodował ich, tylko obserwował te, które akurat były w pobliżu. "Są zmyślne i mądre” – mówił, podziwiając ich "odległą i niezrozumiałą logikę postępowania".
Marzyciel
W domu przy ulicy Lea, gdzie mieszkał, zostały po Jerzym Skarżyńskim półki pełne książek, teczki wypełnione fotosami filmowymi, rzędy kaset wideo z filmami, resztki kolekcji broni. Książki czytał namiętnie, potrzebował ich też do pracy. Druga żona artysty, Alina, opowiadała, że jeśli miał ilustrować coś związanego z kuchnią, kupował książkę kucharską, żeby sprawdzić, ile liści ma kapusta. Temu samemu celowi służyła kolekcja XIX-wiecznej broni.
Któregoś razu odebrał kilka egzemplarzy od znajomych, którzy wcześniej je od niego pożyczyli. Na ulicy jakiś chłopiec zaalarmował milicjanta, że Jerzemu wystaje z kieszeni płaszcza kolba. On trafił do aresztu, a broń do rzeczoznawców, którzy powyłamywali zamki i pouszkadzali lufy. Dla świętego spokoju Jerzy pozbył się militariów.
Pozostały fotosy z wielkich filmów: od Hitchcocka, przez Formana, po Olivera Stone’a. I filmy: z jednej strony Eisenstein, z drugiej – bracia Wachowscy. Pod koniec życia zaczął za namową drugiej żony podróżować. Był w Hiszpanii, którą w "Rękopisie znalezionym w Saragossie" odtworzył wcześniej z turystycznych przewodników i obrazów Goi.
"Jeżeli stracisz marzenia, stracisz rozum – powiadał – stracisz jedno małe życie". On marzył przez całe życie.
Tekst: Stanisław Gieżyński
Fotografie: Muzeum Śląskie, Katalogi domów aukcyjnych