Prusz portrecista, czyli Tadeusz Pruszkowski

Artyści

Tadeusz Pruszkowski był człowiekiem orkiestrą. Malował, grał na skrzypcach, śpiewał, reżyserował, kręcił korkociągi.

"Posunąć sze! Posunąć sze! Co znaczy nie można? Sze musi, toż to panowie malarze! Od pana Pruszkowskiego! Uni muszą pojechać!" – krzyczał Jankiel, kierowca autobusu kursującego między Puławami a Kazimierzem, upychajac dwóch młodych „panów studentów” w zatłoczonym pekaesie, a ich bagaże wrzucił na dach.

Tak na plenery podróżowali wychowankowie Tadeusza Pruszkowskiego. Nazwisko tego znanego malarza i profesora otwierało w Kazimierzu każde drzwi i z miejsca zjednywało sympatię mieszkańców, a i studenci przepadali za nauczycielem, którego pieszczotliwie zwali Pruszem albo Grubasem.

Czarne msze z Wielkim Mistrzem

„Rubaszny, rozpaczliwie kpiarski, niemal cyniczny, łobuzerski, psujący każdy podniosły nastrój jakimś żartem – był przy tym praktyczny, ceniący dobre rzemiosło, wygodę i zaradność, pełen niefrasobliwej wesołości, radości życia, zapału i ryzykanctwa” – opowiada w swojej książce „Buda na Powiślu” Włodzimierz Bartoszewicz, malarz i uczeń Prusza. Do historii przeszedł wymyślony przez jego mistrza obrządek przyznawania dyplomów. W latach 20. Szkoła Sztuk Pięknych, w której wykładał, nie była jeszcze akademią i nie nadawała tytułów naukowych.

Pruszkowski stworzył więc coś, co miało owe naukowe zaszczyty zastąpić – rodzaj średniowiecznej czarnej mszy, pasowania na malarza. „Prusz, którego postać była i tak dość komiczna, ukazywał się zgromadzonym studentom w specjalnym przebraniu, z niesamowitymi oczami (wsadzał sobie gałki oczne z rozciętej gumowej piłki), w stroju wielkiego mistrza. koledzy klęczeli w półkolu, składali przysięgi, podkładali głowy pod ciosy drewnianego miecza, a my wszyscy zgromadzeni w auli, bawiliśmy się wybornie całym widowiskiem” – wspomina rysownik, ilustrator i grafik Antoni Uniechowski.

Uczelnia huczała też o jego rywalizacji z kolegą po fachu, profesorem Karolem Tichym. Po pracowni Prusza krążyły zawsze tabuny modelek, toczyły się ożywione dyskusje. U Tichego zaś, nazywanego starym krasnoludkiem (kroczył po ulicach w pelerynce i angielskiej czapce na głowie), panowała pełna skupienia cisza. Pierwszy kładł nacisk na rysunek i wychwalał klasycyzm, drugi na kolor i był zwolennikiem kubizmu oraz abstrakcjonizmu. Grubas wprowadzał dużo serdeczności i ojcowskiego ciepła, Tichy wzbudzał szacunek swoją erudycją i ogromną wiedzą.

W konfrontacji zawsze wygrywał Prusz, bo „nie filozofował, nie prawił morałów, nie idealizował” – tłumaczył Bartoszewicz. „Choć nie ulega wątpliwości, że ten jowialny i lekkomyślny grubas nie miał nawet połowy uduchowienia i głębi umysłowej starego krasnoludka”.

Pędzlem, łokciem i patykiem

Niepokorny był od urodzenia, czyli 5 kwietnia 1888 roku. Przyjaciele wspominali, jak już w szkole potrafił świetnie udawać „kretyna”, „nauczyciele dawali mu spokój i nie odpytywali z lekcji”. Zawsze też rozpierała go energia, trudno mu było wysiedzieć w jednym miejscu.

Rok po tym jak zaczął studia malarskie w pracowni Krzyżanowskiego (1907 r.), wyjechał w podróż do Francji, Szwajcarii i Algierii. Najmilej wspominał Paryż. Raz, bo tam właśnie poznał swoją przyszłą żonę i muzę, Zofię Katarzyńską (pozowała mu do obrazów „Melancholia”, „Kaktusy”, „Madonna”). Dwa, bo krążąc godzinami po galeriach i muzeach, odkrył największą miłość życia – malarstwo mistrzów niderlandzkich, Hugo von der Goesa, Quentina Massysa, Bruegla, Rembrandta i Rubensa.

Gdy po skończeniu studiów zdecydował, że zostanie na uczelni jako wykładowca, niezmordowanie wpajał tę miłość do holenderskiej tradycji swoim studentom, którym poświęcał się bez reszty. W 1928 roku w wywiadzie dla „Ilustrowanego Kuriera Codziennego” tłumaczył: „Głównym celem moim, o którym zawsze pamiętam ucząc, jest wykształcenie uczniów w rzemiośle malarskim na tyle, aby gdziekolwiek się znajdując, mogli utrzymać się na powierzchni życia i nie potrzebowali liczyć na łaskawość i protekcję ludzi”. Dlatego stawiał na doskonałą znajomość rzemiosła, umiejętność preparowania deski, przygotowywania laserunku i jak najgładszego kładzenia farb.

W nietypowo prowadzonej pracowni – bez akademickiej dyscypliny, a raczej w towarzyskiej atmosferze – zmuszał do doskonałego opanowania technik malarskich, bo twierdził, że najwybitniejszym dziełom sztuki zawsze towarzyszy doskonały warsztat. Studenci wspominali, że „kazał malować rzetelnie, szczerze, pracowicie, czasem na wariata, czasem z rozmysłem i wnikliwością, zawsze śmiało i z rozmachem”.

Bartoszewicz opowiadał, jak pokazał profesorowi swój obraz naszkicowany węglem. Prusz wziął pędzel i jednym pociągnięciem zamalował połowę płótna. „Trzeba rysować i malować jednocześnie” – skwitował. Kiedy indziej wziął trochę farby na palec i wsmarował w obraz. Przestraszony uczeń zawołał: „To i palcem też można?”. „Mój drogi – odparł na to Prusz – pędzlem, palcem, łokciem, nogą, patykiem, czym chcesz, byle było dobrze. Na malarstwo recepty nie ma”.

A jak malował sam mistrz? Zaczynał od scen historycznych. To po tym, jak towarzystwo artystyczne Nowa Sztuka, które zakładał, uchwaliło w 1915 roku, że wszyscy jego członkowie mają wstąpić do Legionów (Pruszkowski zaciągnął się do 1 pułku ułanów Beliny Prażmowskiego). Potem zasłynął głównie z portretów – żony i znanych osobistości jak Narutowicz, Piłsudski, Żeromski.

Burmistrz honorowy

Na pierwszy z kazimierskich plenerów w 1923 roku, które z czasem przeszły do historii, do Prusza przyjechali m.in. Antoni Michalak, Jan Gotard, Jan Wydra, Jan Zamoyski. Dyscyplina była wręcz wojskowa. Studenci mieszkali w dużej izbie szkoły (dziś jest tu dom kultury). Wstawali bladym świtem, czyli o 4.30, aby już pół godziny później malować w plenerze. Przed śniadaniem o 7.30 zjawiał się profesor na pierwsze korekty. Potem razem szli na rynek do restauracji pana Frankowskiego w domu Pod Św. Krzysztofem. Następnie znów zajęcia w plenerze. I tak aż do wieczora.

Po takim pracowitym dniu artysta zapraszał wszystkich do swojego domu na Nadrzecznej, urządzonego na wzór wiejskiej chaty albo na taras hotelu rodziny Berensów (jeszcze do niedawna stał przy farze), gdzie godzinami mógł rozprawiać o swoich artystycznych pasjach, miłości do Halsa i Rembrandta, o aktualnych wydarzeniach kulturalnych, wystawach i najnowszych kierunkach w sztuce.

Kilka lat później dzięki dobrze sprzedającym się obrazom Pruszkowski zbudował willę – potocznie nazywaną Kasztelem Prusza na ul. Zamkowej – i to tam przeniosły się wieczory ze studentami (młodzi z czasem zorganizowali się w cztery grupy: Bractwo Św. Łukasza, Szkołę Warszawską, Lożę Wolnomalarską i Grupę Czwartą). „Siadywaliśmy wokół niego, słuchając ciekawej gawędy, czasem w ogrodzie na trawie, wśród jaśminu i śnieżnych floksów. Jesienią siedzieliśmy przy ognisku zasłuchani, szczęśliwi, oderwani od wszystkiego, co nie było nami” – wspominała po latach malarka i scenograf Irena Lorentowicz.

Willa została tak pomyślana, żeby można było w niej malować płótna ogromnych rozmiarów – to tutaj artyści z założonego przez Prusza Bractwa Św. Łukasza przygotowali cykl malowideł na światową wystawę w Nowym Jorku w 1938 roku. Dziś wszyscy zachwycają się jego domem, ale wówczas powszechnie krytykowano go za architekturę niepasującą do krajobrazu małego żydowskiego miasteczka.

Spotkania Prusza i jego studentów zawsze ożywiały Kazimierz, a najweselszy plener z 1927 roku pamiętają do dziś jego najstarsi mieszkańcy. Zjechali nań wtedy nie tylko wszyscy studenci Grubasa, ale i letnicy. Zorganizowano licytację obrazów – taki „garden-party monstre”, by trochę dorobić i bawiono się na całego.

Słusznie uznawano Pruszkowskiego za odkrywcę Kazimierza. Nie tylko miał tu drugi dom, ale był kimś w rodzaju honorowego burmistrza – gdzie się tylko zjawił, rozsławiał miasteczko. Bardzo szanował kulturę żydowską i zalecał to samo studentom. Cieszył się ogromnym szacunkiem wśród mieszkańców. Wiele też dla nich zrobił. Wspólnie z księdzem Stanisławem Szepietowskim, rektorem kościoła Reformatorów, w 1925 roku założyli Towarzystwo Przyjaciół Kazimierza, które dbało o zabytki miasteczka. Również z inicjatywy Prusza na Górze Trzech Krzyży powrócono do tradycji odgrywania starego hejnału.

W 1933 roku Towarzystwo zorganizowało fetę z okazji jubileuszu koronacji Kazimierza Wielkiego (wydano wtedy pierwszy przewodnik po Kazimierzu), a następnie wystawę „Kazimierz nad Wisłą w malarstwie”, na której znalazły się prace Leona Wyczółkowskiego, Aleksandra Gierymskiego czy Józefa Pankiewicza. Bo profesor Pruszkowski uczynił z Kazimierza obowiązkowy plener dla każdego szanującego się malarza.

Nie inaczej niż w raju

Wszędzie było go pełno. Ruchliwy, przebojowy, miał więcej zainteresowań niż tylko malarstwo. Pisywał do gazet, lubił muzykę, teatr, przepadał za kobietami, a szczególnie za pogodną Walerią Zdanowicz, właścicielką pracowni krawieckiej, która prowadziła w Kazimierzu dom otwarty i często Prusza gościła.

Dał się też poznać jako reżyser, operator i producent – w 1926 roku nakręcił film pod znamiennym tytułem „Szczęśliwy wisielec, czyli Kalifornia w Polsce”. Komedia o miłosnych perypetiach dwóch młodych par przypominała współczesny happening. Grali w nim amatorzy, studenci z ASP. Zdjęcia kręcono oczywiście w Kazimierzu. Film wyświetlano kilka razy w warszawskim kinie „Splendid” w Galerii Luksemburga, ale niestety zrobił klapę. Nie wiadomo, czy zachowały się jakieś kopie, oryginał spłonął w czasie wojny.

Prusza rozpierała energia. Był zapalonym amatorem rajdów samochodowych i pokazów samolotowych – żadnego nie przepuścił. Kiedyś w Sandomierzu zachwycił się Górami Pieprzowymi i postanowił nawet wybudować tu lotnisko. Zainteresował pomysłem władze miasta i mimo kłopotów z kretami, zrealizował go. A że cierpiał na chroniczny brak adrenaliny, sam też kręcił korkociągi. Miał własną awionetkę. A jakie robił wrażenie, gdy zasiadał za sterami – wysoki, postawny, ubrany zawsze na sportowo, przeważnie w mundurze cywilnego lotnika, w wysoko sznurowanych butach, które uwydatniały jego imponujące łydy.

Raz o mało co nie zginął podczas podniebnych akrobacji – zepsuł się silnik, samolot spadł na ziemię i przekoziołkował. Malarz wylazł spod maszyny i szczęśliwy, że jest cały i zdrów, spytał chłopów, którzy nadbiegli z pola, gdzie wylądował, bo nie znał okolicy. A oni na to całkiem poważnie, że w raju. Prusz się zaniepokoił i pyta jeszcze raz, jak się nazywa ten majątek i do kogo należy. A chłopi odpowiadają, że to „Raj” i należy do Tadeusza Pruszkowskiego. Malarz się załamał i  półprzytomny dał się zaciągnąć do dworu, którego właścicielem w istocie okazał się Tadeusz Pruszkowski, jego imiennik. Hojnie ugoszczono go i w końcu przekonano, że się jednak uratował i jest na ziemi.

Niestety nie dane mu było długo cieszyć się życiem. Kiedy wybuchła wojna, przeniósł się z rodziną do Warszawy. Ukrywał Żydów. Nie udzielał się towarzysko, prawie nie malował. Opowiadał, że nigdy nie da wziąć się żywcem. W nocy z 30 czerwca na 1 lipca 1942 roku gestapo wyciągnęło go z domu przy ul. Lwowskiej razem z kilkoma innymi mieszkańcami kamienicy. Podczas transportu próbował uciec razem ze swoim sąsiadem inżynierem.

Szczęście im nie dopisało i obaj zostali zastrzeleni. Bliscy malarza długo nie wiedzieli, co się z nim stało. Brat Pruszkowskiego kilka razy odwiedzał gestapo, chcąc poznać jego losy – powoływał się przy tym na jego znajomość z byłym ambasadorem von Moltke i fakt, że artysta był prezesem Towarzystwa Kultury Polsko-Niemieckiej. Bezskutecznie. Dopiero po kilku dniach świadkowie zdarzenia powiedzieli rodzinie, że profesor został pochowany na boisku Skry, gdzie dopadła go kula okupanta i gdzie grzebano Żydów z getta.

Dwadzieścia lat później dzięki staraniom bratanka i uczniów, w willi Prusza w Kazimierzu wmurowano tablicę pamiątkową. „Wybudował dom wysoko, by widzieć szerokie horyzonty. Wybudował wysoką i szeroką pracownię, gdyż marzyły mu się wielkie twórcze dzieła. Na miarę wielkiego człowieka renesansu był. Wolny jak ptak, niezależny od wszelkich doktryn, malarz, artysta, śpiewak, poeta” – mówił podczas uroczystości malarz Antoni Michalak.

Wraz ze śmiercią Pruszkowskiego znikła wyjątkowa atmosfera przedwojennego Kazimierza. Włodzimierz Bartoszewicz wspominał: „Brak brzuchatego jegomościa o jowialnej, uśmiechniętej, pyzatej twarzy, spoglądającego figlarnie niebieskimi oczami spod szerokiego ronda sombrero na wspaniałą panoramę miasteczka, które odkrył i na całą Polskę rozsławił. Brak Tadeusza Pruszkowskiego”.


Tekst: Monika A. Utnik
Wykorzystano: W. Bartoszewicz; „Buda na Powiślu”, W. Bartoszewicz, „Renesansowy człowiek" w „Przegląd Artystyczny” 1973, nr 4; I.J. Kamiński, „Kazimierz nad Wisłą”; K. Uniechowska, „Antoni Uniechowski o sobie i innych”
Fotografie: Muzeum Narodowe w Warszawie, Muzeum Nadwiślańskie w Kazimierzu Dolnym, katalogi aukcyjne

reklama