Prace Piotra Sochy

Artyści

Groteska, humor raczej czarny i magiczna sceneria. Prace Piotra Sochy są jak rysunki dla dzieci, które bawią rodziców.

W pracowni Piotra Sochy (apartamentowiec w centrum stolicy) nie ma cienia artystycznego bałaganu. Żadnych ołówków, rapidografów, kartonów. Na sterylnym biurku miga jedynie monitor komputera, a na nim prawie skończona praca – wymagający nauczyciel (widać to po surducie i poważnej minie), który uczy trudnych słów. Klasa powtarza: elokwencja, ekologia, ejakulacja, e-coś tam. Ale w ławkach zamiast gawiedzi siedzą dorośli, urzędnicy Unii, którzy mamić nas będą tymi słowami…

Piotrek pracuje na tablecie. Jeszcze tylko poprawi piórkiem kreskę i doda kolor. To, co wydaje się szybkie, łatwe i oczywiste, wcale łatwe nie jest. Za to na pewno jest pracochłonne. Rodzina z jego popularnością żyje na co dzień i zupełnie jej nie zauważa. – Gdyby córka zobaczyła mnie w „Party” albo w telewizji, to byłoby coś – żartuje artysta.

Skąd bierze pomysły? – Kiedy na studiach miałem zrobić rysunek satyryczny, męczyłem się z tydzień. Teraz obserwuję świat i jestem wytrenowany – tłumaczy. Inspiracje znajduje w książkach Bohumila Hrabala albo w filmach Tima Burtona. Do Hrabala wybrał się nawet kiedyś do Pragi. Chciał mistrzowi pokazać rysunki robione na podstawie jego opowiadań, spodziewał się dobrego słowa, może nawet podziwu. Młody grafik i wielki czeski pisarz spotkali się w piwiarni, ale Hrabal po kilku kuflach sztuką specjalnie zainteresowany nie był.

Piotrek rysował od dziecka. – Malowałem w zeszytach. Zasada była prosta. Im nudniejszy przedmiot, tym więcej rysunków. Miałem też krótki okres wypalania radziecką wypalarką w drewnie kalkowanych wcześniej rysunków z Batmanem. Zdawał jednak na psychologię. Dziś jest szczęśliwy, że mu się nie udało.

– Marny byłby ze mnie psycholog, bo mam za mało wyrozumiałości dla ludzkich słabości – mówi. Potem miał uczyć w szkole. Żeby nie pójść do wojska, zdecydował się na policealne studium dla nauczycieli. – To też nie był zawód dla mnie, zamiast słuchać wykładów, rysowałem pod ławką. Zauważyła to pani od rysunku i namówiła mnie na warszawską ASP – dodaje. I tak skończył ilustrację książkową u profesora Janusza Stannego. Trafił najpierw do „Dużego Formatu” i „Wysokich Obcasów”, był grafikiem w „Machinie”, od lat rysuje do „Polityki”. Miał nawet przygodę z animacją telewizyjną. Współpracował z Tomkiem Bagińskim, który zaczynał wtedy swoją filmową karierę. – To było ciekawe, ale zrozumiałem, że animacja nie jest moim środkiem wyrazu. Lepiej czuję się w dwóch wymiarach niż w trzech.

Pracuje dużo, ponieważ twierdzi, że jak robi przerwę, wychodzi z wprawy. A brak talentu nadrabia pracowitością. Trudno się z tym zgodzić, patrząc na to, co osiągnął. Rysunki, słynne karykatury, animacje, nagradzane ilustracje książek dla dzieci, a ostatnio także grafika do gier planszowych. Sam gra tylko w chińczyka.
Jest zadowolony, ale ciągle marzy. Na przykład o tym, aby robić książki artystyczne dla dorosłych, takie komiksowe powieści. Ma ich całą kolekcję, głównie z Francji, gdzie są bardzo popularne. Chciałby ilustrować więcej dla dzieci, bo spodobała mu się praca z Grzesiem Kasdepke nad książeczką „Potwór”. Ostatnio wymyślał Smoka Wawelskiego do „Legend Krakowskich”. W planie ma wydanie atlasu zwierząt. Jeszcze nie wie, czy prawdziwych, czy kompletnie wymyślonych.

– Jestem niespełnionym podróżnikiem. Nosi mnie – wyznaje, popijając kawę i marzycielsko patrząc w okno. – Pojechałbym na przykład do Afryki. Albo chociaż ruszyłbym w Polskę, nawet na rowerze. Ale nie wiem, czy się uda. Mam wolny zawód, ale nie mam wolnych sobót i niedziel.

Tekst: Beata Woźniak
Zdjęcia: archiwum autora

reklama