Poetycka dama

Artyści

Alicja Halicka portretowała pieski bogatych Amerykanek, robiła ilustracje do "Vogue’a", malowała kubistyczne obrazki w Normandii oraz Żydów na krakowskim Kazimierzu. I długo żyła w cieniu sławnego męża.

Kamienica nosiła nazwę Bateau-Lavoir. Budynek sprawiał wrażenie, jakby od dawna już chylił się ku upadkowi. Bez elektryczności, bez bieżącej wody. Mieszkali tam najbiedniejsi paryżanie – wśród nich malarze. Atelier miał tu Pablo Picasso, pełne obrazów i – wedle wspomnień przyjaciół – pustych puszek po sardynkach i skorupek z ostryg.

W 1913 roku niecałe trzysta metrów od kamienicy, przy rue Caulaincourt, zamieszkała para świeżo poślubionych małżonków: Louis Marcoussis i Alicja Halicka. Poznali się na Montparnasse, w music-hallu Bobino. On – grafik, malarz i rysownik powiązany z awangardą. Ona – początkująca malarka. Właśnie rodził się kubizm, młodzi trafili w samo serce wydarzeń.

Temperament męski, wrażliwość kobieca

Halicka była w Paryżu ledwie rok, przyjaźniła się z malarzami z kręgu École de Paris: Zakiem, Kislingiem, Pankiewiczem. Ich "terenem" był Montparnasse. Tymczasem na Montmartre, wkoło kamienicy, gdzie mieszkał Picasso, wytworzył się nowy malarski ośrodek. Marcoussis mieszkał tam już od dawna, znał całe towarzystwo: Braque’a, Légera, Grisa i wielu innych. To oni byli pionierami dziwnej sztuki zwanej murzyńską, dla laików trudnej do zaakceptowania. – Uprawiałam kubizm, a była to sztuka wyklęta, antygrecka – wspominała czasy studenckie Alicja, dodając, że inni uczniowie "uważali ją za wariatkę".

Halicka do Paryża trafiła z Krakowa, gdzie studiowała w Szkole Sztuk Pięknych dla Kobiet Marii Niedzielskiej. Pochodziła z zamożnej rodziny zasymilowanych Żydów, jej ojciec był pediatrą. Rodzina niechętnie patrzyła na artystyczne zapędy córki. Ciotka namawiała wręcz lekarza, by zabronił dziewczynie malować. Ta jednak postawiła na swoim i zmusiła ojca, by pozwolił jej na wyjazd do Monachium. Stamtąd przeniosła się do Paryża.

Panienka z dobrego mieszczańskiego domu znalazła się w dziwnym towarzystwie. Oto Picasso w czapce i golfie wystylizowany na cyklistę, Braque ubrany jak robotnik w bluzę i sztruksowe spodnie i Max Jacob owinięty w czarną pelerynę, nałogowo wąchający eter. Chemiczna woń, którą rozsiewał, była tak silna, że nawet policjanci omijali go szerokim łukiem. Knajpiane życie kwitło w Café Cyrano i Café de l’Hermitage.

Pozycja Alicji w grupie awangardzistów była dziwna. Po pierwsze, kobieta malarka, co nieczęsto się zdarzało. Po drugie, osoba zamożna, a wszyscy wkoło klepali biedę. Wreszcie Marcoussis – pewnie zazdrosny o jej talent – ­izolował żonę od przyjaciół artystów. Po latach Halicka dała upust frustracji, pisząc, że "mierzyła się z życiem jako widz, nie aktorka" i "nigdy nie miała młodych towarzyszy boju".

Oczywiście mąż nie zabraniał Alicji malować, jej obrazy szybko więc zauważono. Apollinaire, pisząc o wystawie w Salonie Niezależnych, stwierdził, że "Halicka posiada dar męskości i realizmu, który pozwala mądrze konstruować obraz bez deformowania kompozycji". Inny krytyk mówił, że ma "temperament męski, a wrażliwość pozostaje kobieca".

Kubista w rodzinie

Paradoksalnie czas artystycznej wolności Alicji zbiegł się z wybuchem I wojny światowej. Marcoussis zgłosił się do Legii Cudzoziemskiej, widywali się tylko wtedy, gdy dostawał przepustkę. Halicka dużo czasu spędzała w Normandii, gdzie malowała kubistyczne kompozycje. Podobno gdy mąż wrócił z wojny i zobaczył nowe obrazy, powiedział: "Wystarczy jeden kubista w rodzinie". Niektórzy historycy sztuki twierdzą, że nakłonił Alicję do zniszczenia części płócien. Faktem jest, że malarka porzuciła wtedy kubizm. Szczęśliwym trafem część obrazów pozostała na normandzkiej farmie – po latach odnaleziono je na strychu i zwrócono autorce.

Po wojnie sytuacja malarskiej pary stała się bardzo trudna. Szalały kryzys i inflacja, które zrujnowały krakowską rodzinę artystki. Marcoussis sprzedał domową kolekcję biżuterii i rzeźby afrykańskiej, a także dywany i obrazy. Mało kto chciał inwestować w sztukę, więc para biedowała. Na dodatek urodziła im się córka. Alicja wzięła na siebie obowiązek opieki nad dzieckiem. Narzekała, że nie ma przyjaciółek, które mogłyby jej pomóc, a jedyne fachowe wskazówki otrzymała od zapijaczonej konsjerżki. "Moje pierwsze dziecko było duże jak litr, a drugie jak butelka wina" – zwierzała się Alicji owa dama.

Mimo macierzyńskich obowiązków i finansowych kłopotów malarka nie zarzuciła pracy. Po obrazach widać, że czas spędzała głównie w domu: malowała wnętrza, portrety męża i dziecka. Mieszkanie Marcoussisów stało się ośrodkiem życia towarzyskiego. Przychodzili tu malarze i ludzie pióra, a także mieszkający w Paryżu cudzoziemcy, jak choćby poeta Ezra Pound czy pisarz Madox Ford. Alicja znalazła nowe zajęcie – zaczęła projektować tkaniny, tapety i jedwabie dla kilku producentów. Kroci nie zarobiła, a jej prace nie były nawet chronione prawem autorskim, ale na życie starczało.

Wybrała się też do Krakowa, skąd wróciła z barwnymi i słonecznymi akwarelami przedstawiającymi życie Żydów na Kazimierzu. Niektórzy krytycy widzą w tej wyprawie próbę zdefiniowania tożsamości Żydówki. Inni jednak uważają, że to wizja egzotycznego i tajemniczego świata, do którego jako dorastająca dziewczynka nie miała dostępu. Rodzina zakazała Alicji utrzymywania kontaktów z żydowską społecznością Krakowa.

Wytłaczane romanse

Obrazy Halickiej spotykały się z dobrym przyjęciem (chwalił je sam Matisse), ale prawdziwym sukcesem okazały się tak zwane wytłaczane romanse. Były to małe kolaże robione z tkanin, guzików, drutu i piór. Nazwę wymyśliła księżna Lucjanowa Marat z domu Rohan, zubożała arystokratka pamiętająca jeszcze carski dwór w Petersburgu. Nie tylko rozsławiła te dziełka sztuki, ale także wprowadziła Alicję na paryskie salony. Śmietanka towarzyska miasta, jak wspominała malarka, roztaczała wizję "luksusu, elegancji, przyjemności, narcyzmu, bezinteresowności, impertynencji, a­moralności, cynizmu i bezużyteczności".

"Romans"” stały się sporym wydarzeniem w artystycznym świecie. W 1933 roku planowano ich wystawę w Londynie. Niestety, część prac powstała z jedwabiu, na który cła były drakońskie. Dyskusje z brytyjskimi urzędnikami zakończyły się fiaskiem. Trzeba było płacić albo "romanse" wracają do Francji. Wróciły, a Alicja zrobiła nowe ze skrawków szmat, które przywiozła ze sobą w walizce. Wystawa okazała się sukcesem.

Dwa lata później sama Helena Rubinstein, właścicielka kosmetycznego imperium, zaprosiła Alicję do Ameryki. Halicka miała zrobić dla niej reklamy na rynek amerykański i namalować freski w reprezentacyjnym salonie przy Fifth Avenue w Nowym Jorku. Były tam już prace Modiglianiego, Légera i Nadelmana. Amerykańskie życie dostarczało malarce nieustannych zdziwień.

Zamieszkała w luksusowym apartamencie, miała dwie służące. Jadała rybę z bananami i kurę faszerowaną słodkim białym serem, co zresztą niezbyt jej smakowało. Z nieufnością traktowała lodówkę, twierdząc że "amerykańskie produkty, zawsze przechowywane w lodówkach, tracą wszelki smak". Halicka sprzedawała też swoje ilustracje pismom "Vogue" i "Harper’s Bazaar", a także przyjmowała prywatne zlecenia. Szczególnie zapamiętała jedno, od bogatej damy.

Chodziło o "wytłaczany romans" z podobizną ukochanego pieska. Zaproponowała sporą sumę, więc malarka zgodziła się bez oporów. Kilka dni później przyszedł list z dokładnym opisem zwierzątka, łącznie z długością sierści i plikiem fotografii przedstawiających "modela". List kończył się słowami: "Proszę też pamiętać, że ma bardzo inteligentny wyraz pyszczka!".

Wkrótce Alicja porzuciła indywidualne zlecenia, by projektować kostiumy i scenografię dla baletu. Znów nie było łatwo, bo amerykański przemysł rozrywkowy opanowany był przez związki zawodowe. Wymuszały one na wytwórcach, by nie zatrudniali nikogo z zewnątrz. Halicka podróżowała do Ameryki trzykrotnie, pracując przede wszystkim przy produkcjach baletowych i operowych.

Wyrazić poetyckość

W 1938 roku powróciła wreszcie do Paryża. Miała dość pieniędzy, by zająć się malowaniem. Skupiła się na portretowaniu miejskich zaułków i placów. Gdy wybuchła wojna, cała rodzina uciekła do Vichy, potem do małego miasteczka Cusset. W 1941 roku po ciężkiej chorobie zmarł Marcoussis. Malarka wyprowadziła się do Marsylii i do Paryża wróciła dopiero po wojnie.

Wkrótce potem wydała pamiętniki. Opisuje w nich nie tylko osobiste perypetie, ale przede wszystkim barwny światek artystycznego Paryża. Polskie wydanie wspomnień zaopatrzone zostało w dopiski z późniejszych lat jej życia. Przyjeżdżała kilkukrotnie do ojczyzny, a Eugeniusz Eibisch zorganizował wystawę jej prac. Na pokładzie statku Stefan Batory wyruszyła również w podróż do Indii. Malowała obrazy dokumentujące wyprawę. Kilka lat potem wróciła tam, by pokazać płótna, które namalowała.

Życie Alicji Halickiej dobrze podsumowuje scenka, jaka rozegrała się jeszcze w latach 30. w domu portrecisty Jacques’a Émile’a Blanche’a. Zagadnął on malarkę: "Madame Halicka, pani jest sławna, a nigdy nie widziałem żadnej z pani prac". Taka to właśnie była sława Halickiej, która przez długie lata żyła w cieniu Marcoussisa i nigdy specjalnie nie zabiegała o splendory czy uznanie. Najlepszy dowód – jej wspomnienia ilustrowane są pracami męża. Nadmierna skromność?

Może raczej potrzeba opowiadania nie tyle o sobie, co o niesamowitej epoce, w której żyła. "Nie jestem kubistką ani naturalistką, ani impresjonistką, ani surrealistką, po prostu pragnę wyrażać poetyckość i chcę, żeby wynikała nie z literatury, ale z treści plastycznej" – mówiła o swoim malarstwie. Dziś, 36 lat po śmierci artystki, jej obrazy ciągle tą poezją urzekają.


Tekst: Stanisław Gieżyński
Fotografie: Katalogi domów aukcyjnych i muzeów, W. Kryński/T. Prażmowski/photospoland.com
Wykorzystano: Krzysztof Zagrodzki, „Alicja Halicka”, Muza SA/ Villa le Fleur, Warszawa 2011; Alicja Halicka, „Wczoraj: wspomnienia”, Wyd. Literackie, Kraków 1971

Nr 7 (115/2012)

reklama