W każdym z nas drzemie dziecięcy odruch malowania. To naturalna potrzeba, choć u większości z czasem zanika – uważa Jarosław Modzelewski.
U niego nie zanikła. Rysował od dzieciństwa, a przełomowym momentem było odkrycie malarstwa Cezanne’a. Drugą ważną inspiracją, już późniejszą, była twórczość Andrzeja Wróblewskiego. – Kiedy studiowałem, na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, obowiązywały dwie szkoły malowania: koloryzm i modernizm – opowiada artysta. – Nagle trzecią drogą okazała się „barbarzyńska” twórczość zapomnianego wówczas i niedocenianego Wróblewskiego.
Dziś Jarosław Modzelewski, jak mówi, w pierwszej kolejności maluje dla siebie, potem dlatego, że jest to jego zawód. Na płótna trafia to, co wynika z obserwacji świata. Kiedyś pojawiały się elementy wymyślone, ale już od dawna wszystko jest „z patrzenia”. – Kurczowo trzymam się rzeczywistości – stwierdza malarz. Ta rzeczywistość to w wielu przypadkach scenki z życia czy krajobrazy. Podpatrzone w pobliżu podmiejskiego domu czy podczas wycieczek nad Wisłę i Zalew Zegrzyński.
– Nie mam nic przeciw wielkomiejskiemu życiu – opowiada. – Ale tak się składa, że przez wiele lat miałem pracownię pod Warszawą, teraz też mieszkam poza miastem. Stąd i na obrazach zamiast tętniących życiem ulic pojawiają się sceny z przedmieść: a to ktoś prowadzi drogą psa na spacer, to znowu wędruje gdzieś nad wodą. – Wszystkie te obrazki były swego rodzaju inspiracjami emocjonalnymi – opowiada Modzelewski. – Sama scenka jest mniej istotna, liczy się kolor, światło, kompozycja. Patrząc na z pozoru zwykłe zdarzenie, widzę obraz.
Przez lata tematy płócien się zmieniały, bo zmieniały się inspiracje malarza. Kiedyś fascynowało go pisarstwo Josepha Conrada, dojrzałe i mroczne, tak różne od ulubionych w młodzieńczych czasach powieści przygodowych Juliusza Verne’a. Przez pewien czas znowu ważnym elementem obrazów były psy.
– One milczą, ale przez tę ciszę, swoją minę i kształt wyrażają bliskość człowiekowi, z którym żyją – uważa artysta. – Tym się właśnie różnią od kotów. Tych ostatnich raczej nie maluje, choć po domu kręci się jeden, a drugi, sąsiadów, wpada regularnie na obiady. Inny powracający temat to woda, bo Jarosław Modzelewski czuje do niej „naturalną sympatię”.
Jego prace pojawiły się nawet na zbiorowej wystawie poświęconej Wiśle! Wiele osób sądzi, że w obrazach artysty czai się nutka pesymizmu, ale on sam nie uważa się za ponuraka. Po prostu świat jest wobec nas obojętny, my zaś wrzuceni w sam jego środek, na dobre i na złe. – Próbuję zrozumieć tę obojętność – opowiada malarz. – W pewnym sensie w tych codziennych sytuacjach szukam jakiegoś sygnału, głosu z „wyższych obszarów”, choć nie chodzi tu o religię.
Gotowe płótno to próba uporządkowania rzeczywistości, przeciwstawienie się ciągłej zmienności życia. Bo wszystkie te podpatrzone scenki szybko znikają, a obraz i emocje, które budzi, pozostaną.
Tekst: Stanisław Gieżyński
Fotografie: Galeria Le Guern – Warszawa, katalogi aukcyjne, archiwum artysty
reklama