Ewa Kuryluk jest artystką, fotografem i pisarką. Jest także Kangórem z kamerą i, trochę przez przypadek, artystycznym jasnowidzem.
Kangórem – tak właśnie pisanym – malarka została jako czterolatka. Razem z ojcem wędrowała po gruzach zniszczonego przez wojnę warszawskiego zoo. Gdy ten rozmawiał ze znajomym, nagle padło nazwisko Kuryluk. Dziecku słowo to skojarzyło się z kangurem, więc spytała, czy może zostać tym zwierzakiem. A że lubiła góry, została Kangórem. Dziewięć lat później była już Kangórem z kamerą.
– Dostałam wtedy aparat fotograficzny i postanowiłam, że będę sobie robić zdjęcia – wspomina malarka. Porzuciła także grę na fortepianie, której uczyła się od dziecka. Chciała zostać artystką, robić zdjęcia sobie samej do końca życia. – Wtedy wydawało mi się, że dożyję najwyżej trzydziestki – opowiada rozbawiona pani Ewa. – A tu proszę, limit już dawno przekroczony, a ja wciąż się fotografuję.
Śmiały plan zostania artystką przełożył się na studia w warszawskiej ASP. Robiła głównie gwasze, choć na uczelni wymagali przede wszystkim techniki olejnej. Zaczęła malować akrylem na płótnie. Wreszcie odnalazła swój artystyczny złoty środek: płachty surowej bawełny, luźne i miękkie niczym ludzka skóra. Zaczęły powstawać duże instalacje, inspirowane życiem jej własnym i rodziny, często zdradzające fascynację ciałem i erotyką.
O te swoje golasy toczyła zresztą regularne boje z cenzurą. Nie tylko polską, urzędową, ale także tą obyczajową – w Ameryce, gdzie wystawiała swoje prace. W 1976 roku pokazała w Galerii Zapiecek wystawę „Kto się boi czerwonej myszy”. Tytuł prowokacyjny, na wystawę przychodzi cenzor, wszyscy w strachu, że zdejmie najważniejszy element. A ten tymczasem rzeczoną czerwoną mysz zignorował, zatrzymał się za to przy innym eksponacie i pyta: „A co to za goły facet tu w wannie leży?”. W wannie faktycznie był goły facet – mąż pani Ewy. – No i właśnie to kazał zdjąć – podsumowuje ze śmiechem malarka. Innym razem cenzora interesowało, czy na tym zdjęciu ona „zakłada czy zdejmuje te majtki?”.
Tam, gdzie nie ma cenzury, przydaje się szpileczka. Bo zdarzyło się, że w Ameryce na paru wystawach erotyzm budził pewne niezadowolenie i sensację u publiczności. – Wtedy brałam szpilkę, podwijałam bawełnianą surówkę i spinałam, żeby zasłonić co bardziej pikantne szczegóły – opowiada malarka.
To właśnie w Ameryce – tej Południowej – pani Ewa awansowała na jasnowidza. Wystawiała na Biennale Sztuki w Medellin. Powiesiła swoje „surówki” przedstawiające zakrwawione ludzkie sylwety. Następnego dnia prasa doniosła o zamachu na Jana Pawła II. No i na nic się zdały tłumaczenia, że to przypadek. Do jej boksu ustawiały się kolejki zwiedzających. Podobna historia wydarzyła się w USA, gdzie pokazała swoje „Przesłuchanie” i wszyscy byli przekonani, że to aluzja do stanu wojennego.
Tymczasem sztuka Ewy Kuryluk jest bardzo osobista. – Nie potrafię namalować obcych mi osób – mówi. Dlatego prace przedstawiają ją samą i najbliższych. – Sztuka to piętno osobowości, nigdy się nie powtarza – uważa. W swojej widzi wręcz pewną obsesyjność. Wraca pamięcią do cierpiącej na chorobę psychiczną matki i podobnie dotkniętego brata. Przetwarza motywy i wspomnienia, nadaje im nowy sens. Gdy staje przed kamerą, to tylko dla siebie. I tak już od pięćdziesięciu lat Kangór robi zdjęcia, tworzy obrazy i instalacje, pisze książki, w których wspomina życie rodziny. I niech robi tak jeszcze długo.
Tekst: Stanisław Gieżyński
Fotografie: Galeria Artemis/www.artemis.art.pl, Galeria ART+ON/www.artpluson.pl, katalogi aukcyjne
Kontakt z artystką: www.kuryluk.art.pl
reklama