Syn żydowskiego kupca, kapista, uciekinier z lwowskiego getta, uznany malarz, który niemal nigdy nie pokazywał obrazów. Artur Nacht-Samborski – dla mniej zorientowanych ten, co malował fikusy.
Był rok 1957, w Muzeum Narodowym w Poznaniu otwarto wystawę malarstwa, której kuratorem był Zdzisław Kępiński. Pokazano obrazy Cybisa, Eibischa i Taranczewskiego. Osobną salę przeznaczono na malarstwo Artura Nachta-Samborskiego. Znalazło się tam jedenaście obrazów. To ewenement, bo wszyscy w artystycznym środowisku wiedzieli, jak niechętnie znany malarz i pedagog pokazuje swoje prace. A tu aż jedenaście. Reakcja krytyki i publiczności była entuzjastyczna. Malarz został odkryty na nowo. A w archiwach zachował się list niejakiej Elizy: „Nie mogę pojąć, jak Pan może ścierpieć naiwne próby swoich studentów (także byłych). (…)
Najpiękniejsze kobiety naszej ojczyzny powinny Pana codziennie budzić pocałunkiem. Obawiam się, że od teraz nie będę miała odwagi pisnąć o tym, że chcę panu pozować”. Nachtowi – zatwardziałemu kawalerowi – było na pewno miło, choć należy wątpić, czy Eliza kiedykolwiek mu pozowała.
Za dużo druku
Atmosfera sensacji wokół obrazów Nachta może dziwić. Ale przecież malarz za życia nie miał wystawy indywidualnej! Po prostu nie dał się na nią namówić. Jak wspominał Jerzy Stajuda, przyjaciel artysty i krytyk, Nacht obrazów nie pokazywał „szczerze zainteresowanym profesjonalistom”, kolekcjonerów wybierał wedle własnego widzimisię, a „najmniejsze szanse mieli krytycy”.
W jego mieszkaniu-pracowni przy Rynku Nowego Miasta było mnóstwo płócien, ale wszystkie stały odwrócone do ściany. Artysta, człowiek łagodny, podobno tylko raz wpadł w furię: gdy pewien student odwrócił kilka prac i zaczął je oglądać. Nacht uważał, że to krępuje swobodę twórczą. O malowaniu mówił: „Kolor nie jest rzadkim darem. Ileż dziewczyn ma wrodzony, budzący zazdrość smak do koloru. Ale walor... tu czasem trzeba trochę matematyki”.
Kariera malarska Nachta-Samborskiego zaczęła się w latach dwudziestych ubiegłego wieku. Pochodził z zamożnej żydowskiej rodziny, jego ojciec miał w Krakowie dom towarowy. Młody Artur namalował nawet winietę rodzinnego interesu. Ciągnęło go do malarstwa, w szkole nudził się szybko i nieco łobuzował. Został wyrzucony z gimnazjum po tym, jak z kolegą z klasy zainscenizował na przerwie scenę pojedynku, kończącą się śmiercią umazanego dla draki krwią przeciwnika. Mimo niechęci ojca, wstąpił na ASP i studiował w pracowni Weissa. Naukę przerwał, by wyjechać z Jankielem Adlerem, także malarzem, do Berlina.
Miasta nienawidził, narzekając na „żelazne koleje i czarne kanały w śródmieściu”. Pisał w listach, że ucieka od „ryczącej ulicy” do swojego pokoju, gdzie oddaje się malarstwu. Duże wrażenie robiło na nim malarstwo Paule Klee, którego zdaje się nawet poznał. Pewności nie ma, bo skryty Nacht o wielu rzeczach nie mówił. Jerzy Stajuda wspominał, że do jakiejś publikacji potrzebny był życiorys Nachta. Ten poprosił go o pomoc i Stajuda nasmarował biografię, malarz ją przeczytał i wykreślił prawie wszystko. Podobnie było, gdy artysta miał napisać coś do katalogu wystawy. Organizator zamówił tekst, a dostał jedno zdanie: „Wydaje mi się, że między obrazem a widzem jest za dużo druku”.
Po powrocie do Krakowa trafił w towarzystwo kapistów i ruszył z nimi do Paryża. Podobno wcześniej Bruno Jasieński chciał go zwerbować do jakiejś artystycznej grupy, ale w dniu wyznaczonego spotkania Nacht stwierdził, że woli iść na bal. Dla kapistów obowiązkiem było uczęszczanie na zajęcia ich opiekuna, Pankiewicza. Nacht także się zapisał, choć do mentora miłością nie pałał. W każdy niedzielny poranek Pankiewicz miał wykład o sztuce w Luwrze, na który przybywali wszyscy członkowie Komitetu Paryskiego. Oprócz Nachta, który twierdził, że długo sypia i nie potrafi tak rano wstawać.
Kumple i robota
Życie towarzyskie artystów w Paryżu kwitło bujnie. Można tam było spotkać Pabla Picassa, Gertrudę Stein czy Ernesta Hemingwaya. Nacht malował, spędzał czas na rautach i balach (na słynnym balu kapistów pojawił się w pomalowanym na biało meloniku), wyjeżdżał z grupą na plenery. Najchętniej na południe Francji, do La Ciotat. Ale trafił i na Ibizę. Jak pisał do małżeństwa Cybisów: „kompletna Afryka, przytem chłodno, bo wyspa, przytem tanio, bo peseta”.
Tuż przed wybuchem II wojny światowej wrócił z obrazami do Polski. Przyjechał do rodziny z pełną świadomością nadciągającego konfliktu, przekonany, że w trudnych czasach trzeba być razem. 30 sierpnia 1939 roku dwudziestoosobowy klan Nachtów wyruszył na tułaczkę: przez Wołyń aż do Lwowa. Tu, pod panowaniem sowietów, Artur robił na zamówienie „wcierki” – wielkoformatowe obrazy socjalistycznych przywódców. W 1940 roku przybyła do Lwowa delegacja niemieckich oficerów i nakłaniała uchodźców do powrotu „do domu”.
Sporządziła listy chętnych. Rodzina Nachtów, po długich naradach, postanowiła nie jechać, bo „do Niemców się nie wraca”. Tymczasem „listy” zdobyli Rosjanie i wszystkich, którzy na nich figurowali, wywieźli na Sybir. Większość przeżyła wojenną zawieruchę. Z kolei ci, co zostali, po wkroczeniu Niemców, trafili do lwowskiego getta.
Nacht załatwił sobie aryjskie papiery na nazwisko Samborski. Wiedział, że pobyt w getcie skończy się śmiercią. Próbował ratować bliskich. Wyciągnął na aryjską stronę ponad dziesięć osób. Uciekli do Warszawy. Po wojnie malarz wspominał: „Nad stratą przechodziło się do porządku dziennego, to było normalne i dla tych, co ginęli, i dla tych, co zostawali”. Mógł wyjechać do Izraela, ale został. – Tu są kumple i jest robota – mówił.
Wojnę przetrwało także wiele obrazów Nachta. Wszystko dzięki malarzowi Juliuszowi Strzałeckiemu, który wydobył je ze strychu rodzinnego domu w Krakowie, przekupując dozorcę flaszką bimbru i na szybko malowanym portrecikiem jego żony. Strzałecki także namawiał artystę, by zgodził się zostać profesorem WSSP w Gdańsku. Ten się wykręcał, ale w końcu propozycję przyjął. Malarz Piotr Potworowski tak pisał do Nachta z Londynu: „Wiem, że się nie zmieniłeś, bo (…) nie chcesz zostać nawet chociażby ministrem czy rektorem, w ogóle chcesz być nikim, zwykłym malarzem po prostu”.
Nacht okazał się znakomitym pedagogiem. Uczył w Trójmieście, potem przeniósł się do Warszawy. W szkole zachował swoje gimnazjalne nawyki, nie lubił się przemęczać. Wolał robić korekty malarskie niż rysunkowe. Urywał się czasem z pracowni, zostawiając ją pod opieką asystenta. Studenci go uwielbiali. Zdarzyło się kiedyś, że Nacht szedł wieczorem w okolicy Akademii i zauważył światło w swojej pracowni. Zajrzał, a w środku paru studentów biedziło się nad studium z modelu. Malarz modelkę pogonił, a umorusane farbami towarzystwo zabrał do Bristolu na kolację z szampanem.
Miłośnik markowych trunków
Gest godny paryskiego bonvivanta zachował do końca życia, mimo otaczającej go siermięgi socjalizmu. Po mieście poruszał się wyłącznie taksówkami. Cierpliwie mókł w deszczu na postoju, ale do autobusu nie wsiadł. Znajomi wiedzieli, że jeśli spóźniał się na spotkanie, to dlatego, że akurat nie może złapać taksówki.
Wtedy często organizowali „wyprawę ratunkową” – po Nachta wyjeżdżał ktoś autem. Znany był także z zamiłowania do dobrych trunków. Lech Siuda, kolekcjoner, wspominał, że na pierwsze spotkanie z malarzem zabrał butelkę markowego koniaku, czym sprawił artyście wielką radość. Ten w zamian poczęstował go pejsachówką.
W swoim mieszkanku na Rynku Nowego Miasta żył skromnie. Na dole miał kino, do którego czasem chodził – teatru nie znosił. Na parapecie leżała lornetka, przez którą lubił spoglądać na świat. Swoje obrazy pokazywał na całym świecie, między innymi w Genewie, Brukseli i Sztokholmie. Pojechał w ramach artystycznej wymiany do Chin. Ludzie z łatwością rozpoznawali charakterystyczne kształty fikusów, które namiętnie malował. Jerzy Stajuda wspominał, że nie pamięta, czy rośliny rzeczywiście były w pracowni. Były – widać je na archiwalnych zdjęciach. „A, to ten, co maluje fikusy” – pisał o reakcji przeciętnego widza krytyk.
Pod koniec życia Nacht dostał propozycję wykładania na ASP w Poznaniu, nie zdążył z niej skorzystać. Zmarł na zawał serca 9 października 1974 roku. Stajuda pisał, że śmierć malarza najdobitniej unaoczniła mu wizyta w jego pracowni. Była pełna kolorów, bo wszystkie obrazy ktoś poodwracał w kierunku widza.
Tekst: Stanisław Gieżyński
Wykorzystano: Artur Nacht-Samborski, „Dotyk Abstrakcji”, Galeria aTAK, Warszawa, 2007:
Artur Nacht-Samborski, „Pamięć Motywu”, Galeria Miejska Arsenał, Poznań, 2009;
Jerzy Stajuda, „O obrazach i innych takich”, Warszawa, 2000
Fotografie: Galeria Arsenał w Poznaniu, Galeria aTak , Muzeum Narodowe w Poznaniu, Muzeum Narodowe we Wrocławiu