W podstawówce biegał najszybciej w całej szkole, a jego idolem był Józef Szmidt, dwukrotny złoty medalista olimpijski. Ale sportowcem nie został. Zaczął nosić finezyjne kapelusze oraz szale i trafił do pałacyku Szustra na lekcje rysunku. Został artystą.
– Każdy ma swoje Thaiti – mówi Andrzej Podkański. – Moim są parki i warszawskie podwórka. Niektórzy potrzebują dalekich podróży albo ekstremalnych doznań. Jemu wystarczy obserwacja najbanalniejszej rzeczywistości. – Bozia wie, że jest malarz na miejscu i podsyła mi gotowce – żartuje.
Na ulicy, w kawiarni, na spacerze – artysta podgląda wszędzie. Najchętniej „ludzi, którzy kiedyś byli młodzi”, bawiące się dzieci i światło przemykające pomiędzy bohaterami tych najróżniejszych scen. Jerzy Nowosielski powiedział kiedyś o nim, że jest lirykiem pejzażu. – Gdy widzę starszą osobę wspinającą się pod górę, skąpaną w mistycznym świetle, czuję, że uczestniczę w boskim dziele. Takie chwile są jak narkotyk, czuję się, jakbym się upił – śmieje się artysta. Dobrze nastrajają go także książki i muzyka.
Jako mały chłopiec uwielbiał ilustracje Jana Marcina Szancera. Jest znawcą Chopina i Herberta (poeta był sąsiadem artysty), przeczytał prawie wszystko na ich temat. „Karmi się życiorysami artystów uczciwych” – fascynuje go Tadeusz Makowski. Gdy maluje w pracowni, słucha w nieskończoność „Siedem ostatnich słów Chrystusa” Haydna lub „Stabat Mater” Pergolesiego. – Wprowadzam się w ten sposób w stan uduchowienia i wtedy – nie będę ukrywał – czuję się jak ich kolega po fachu – śmieje się.
Studiował na warszawskiej ASP u profesora Tadeusza Dominika. Ów słynie z tego, że nie jest skory do pochwał. Znacznie częściej mawia: „ten obraz panu sławy nie przyniesie”. Ostatnio jednak Podkański usłyszał od swojego nauczyciela: „już się wyklułeś”, „ jesteś już motylem”.
Studia wspomina z rozrzewnieniem, bo w pracowni Dominika, poza ciężką pracą, hucznie się też świętowało. Roczne przeglądy studenckich prac kończyły się wielką imprezą. Młodzież przynosiła jedzenie i alkohol, Podkański sprowadzał cygańską orkiestrę, a profesor zapraszał znakomitych gości – bywali Marek Piwowski, Wacek Kisielewski, Andrzej Stelmachowski, Wojciech Siemion.
Na koniec tańce i hulanki przenosiły się do domu wykładowcy, gdzie ucztowanie przeciągało się do rana. – Wszyscy nam zazdrościli – wspomina malarz. – Po jednej z takich imprez odniósł mnie do domu na rękach przyjaciel belfra, wielgachny jak dąb, słynny kulomiot Władysław Komar – wspomina.
Na wystawie z lat 90., „Dominik i uczniowie”, wśród kilkunastu wybranych znalazł się i Podkański. – Był dumny, że wychował tak różnych artystów. Widzicie, jak was nauczyłem? Każdy inny, cieszył się. I właśnie za to, że zostawiał nam tak dużo swobody, najbardziej jestem wdzięczny profesorowi – mówi Andrzej Podkański.
Tekst: Joanna Niderla
Fotografie: Marcin Bielski
Kontakt z artystą: tel. 22 641 50 76
reklama