Rumiane policzki, koszule w ostrych kolorach, do tego zażywna, krzepka postura. Kiejstut Bereźnicki sprawia wrażenie białowłosego mężczyzny w kwiecie wieku. Tymczasem metryka mówi co innego: rocznik 1935, trzy lata temu fetował 50-lecie pracy twórczej.
Z urodzenia poznaniak, ale w stolicy Wielkopolski miejsca nie zagrzał. Od małego związany jest z Wybrzeżem. Mieszka w Sopocie; zaliczył epizod gdyński; okupację spędził w Kocku; skończył Akademię Sztuk Pięknych (dawniej WSSP) w Gdańsku, gdzie od 1960 roku przez blisko półwiecze prowadził zajęcia.
– Moja babcia była Litwinką, ojciec pochodził z Wileńszczyzny, mama – lwowianka. Dlatego noszę litewskie imię – tłumaczy artysta. W jego najbliższej rodzinie nikt nie zajmował się sztuką. Talent malarski odziedziczył po wuju, który stał się też jego pierwszym propagatorem.
Mówią o nim: neotradycjonalista. To znaczy, wierny przedstawieniom postaci. W jego przypadku z lekkim przechyłem w stronę uproszczonych kształtów. Jednocześnie rozbudowane kompozycje zawsze przeobrażają się w wieloznaczne sceny – niezależnie, czy pokazują ludzi, czy martwe natury. Majestatyczno-dekoracyjne płótna łączą głębokie treści z efektownym, przemyślanym ujęciem.
– Inspirują mnie dawne obrazy, we wczesnej młodości nie miałem boga nad El Greca – przyznaje artysta. – Ale nie naśladuję nikogo, raczej dyskutuję ze starymi mistrzami.
Artysta nie należy do gaduł, wypowiada się oszczędnie. Za to gdański pisarz Paweł Huelle nie szczędzi Bereźnickiemu pochwał: „W jego pracach widzę zaproszenie do medytacji. Ich rytm, ich wewnętrzna cisza, wreszcie nieustanne pogłębianie kilku zaledwie, ale niesłychanie ważnych motywów egzystencji są jak powroty do źródeł”.
Pomimo introwertycznej natury malarz chętnie wyjeżdżał na plenery. W czasach, gdy takie spędy częściej organizowano, zdarzało mu się tygodniami pielgrzymować z miejsca na miejsce. To była cała celebra! Bereźnicki, który nie ma prawa jazdy, wsiadał w pociąg bądź podróżował samochodem z jakimś kolegą. Za nim ciągnął „tabor” – auto z blejtramami, płótnami i wszystkimi niezbędnymi utensyliami.
Kiedy staje przed sztalugami, odcina się od świata. Jednak do pracy potrzebuje dopingu. Nic niebezpiecznego! Chodzi o muzykę. Klasyczną. Z tego powodu artysta wozi ze sobą płyty i sprzęt grający. Franciszek Maśluszczak, także zagorzały uczestnik plenerów, zajmował kiedyś z Bereźnickim wspólny pokój.
– Był bezkonfliktowy, poza jednym przypadkiem: poróżniliśmy się o Leszka Możdżera – śmieje się Maśluszczak. – Kiejstut nie toleruje współczesnej muzyki. Nie znosi również instrumentów dętych – opowiada.
Drugi dopalacz Bereźnickiego to poezja. Erotyczna. Innych autorów oraz własna. Nieraz bulwersował współplenerowiczki głośno czytanymi wierszami o seksualnym podtekście, dzięki czemu dorobił się ksywki „Zbereźnicki”.
Jego największa słabość? „Nie”. Tak – tygodnik Jerzego Urbana. Artysta od lat kolekcjonuje wszystkie wydania. Bo, jak uważa, „w starszym wieku już tylko radość zostaje”. Dlatego do stałego repertuaru tematów ostatnio wprowadził coś mniej wzniosłego: bachanalia. Czekamy!
Tekst: Monika Małkowska
Fotografie: Galeria Wirydarz, katalogi aukcyjne, Czesław Czapliński/ FOTONOVA