Maksymilian Gierymski mawiał, że w jego obrazach gra muzyka. Szkoda, że zupełnie nie słyszeli jej Polacy. Zachwycała za to Niemców i Anglików.
Hrabia Fiodor Fiodorowicz Berg był człowiekiem wpływowym. Urodzony w Estonii bałtycki Niemiec wcześnie zaczął karierę wojskową. Jako geodeta robił mapy dla armii, potem został dowódcą liniowym. W 1831 roku brał udział w szturmie Warszawy, dowodząc atakiem na Wolę. Mianowano go dowódcą wojsk estońskich, generałem gubernatorem Finlandii i wreszcie namiestnikiem Królestwa Polskiego. Do niego właśnie zgłosił się z prośbą o protekcję młody malarz Maksymilian Gierymski. Oczywiście nie znał osobiście namiestnika i w całej sprawie najpewniej mediował Juliusz Kossak. Maksymilian miał bowiem problem: bardzo chciał ruszyć na studia do Monachium, jednak sytuacja finansowa nie pozwalała. Fiodor Berg łaskawie zgodził się poddać młodzieńca próbie – miał namalować dla niego obraz. Dzięki wskazówkom Kossaka powstało płótno „Czerkiesi pędzeni do ataku”. Wielkoduszny hrabia ufundował dwuletnie stypendium w Monachium. A koledzy malarze zaczęli odsądzać Maksymiliana od czci i wiary.
Sprawa była bowiem co najmniej dwuznaczna: oto były powstaniec styczniowy (Maks) zwracał się o pomoc do człowieka, który powstanie owo brutalnie spacyfikował. Namalował mu obraz przedstawiający najbardziej znienawidzonych w Polsce żołnierzy. To czerkieska jazda rozpędzała manifestacje w Warszawie, to oni wywlekali i katowali chroniących się w kościołach ludzi. Pierwszy biograf Gierymskiego, Antoni Sygietyński, pisał ostrożnie, że „przedmiot obrazu był zgoła niesympatyczny”. To duże niedopowiedzenie – przedmiot był po prostu skandalem. Ale cel uświęcił środki i Gierymski trafił do wymarzonego Monachium.
Od Chopina do Gersona
Pierwsze lata życia Maksa upłynęły w Warszawie. Jego ojciec, Józef, był intendentem Szpitala Ujazdowskiego i carskim urzędnikiem X kategorii, matka zajmowała się domem. Ojciec, znany meloman, często gościł u siebie artystów Opery Warszawskiej. Dziwna to była figura. Z jednej strony potrafił córce Balbinie „motać warkocz na ręce i tak ją lać”. Z drugiej, choć znany ze skąpstwa, nie szczędził pieniędzy na wykształcenie dzieci. Maks od małego uczył się gry na fortepianie i nie raz proszono go, by zabawiał tym zgromadzonych gości. Kochał grać, zwłaszcza Chopina i Wagnera, a potem w każdym jego domu stał instrument. Muzyka odegrała istotną rolę w jego malarstwie. Po latach pisał: „linie i kolory zastępują muzyczne interwały, harmonia dźwięków zastąpiona harmonią kolorów; z obrazów moich, jeśli coś mówi, to muzyka”.
Tymczasem Maksymilian posłany został do szkoły w Nowej Aleksandrii, czyli w Puławach. W Instytucie Politechnicznym Rolnictwa i Leśnictwa poznał Alberta Chmielowskiego – późniejszego malarza, a potem świętego. Gdy wybuchło powstanie styczniowe, wśród młodzieży zapanował iście rewolucyjny nastrój. Byle jak uzbrojeni, ale pełni zapału chłopcy dołączyli do powstańczych oddziałów. Do domu powróciło ledwie kilku. Był wśród nich i Chmielowski (stracił nogę w bitwie pod Mełchowem), był i Maks Gierymski.
Przyjaciel Maksa z czasów monachijskich, Bolesław Łaszczyński, pisał: „młody, wątłej konstrukcji fizycznej błąkał się czas jakiś w Płockiem za oddziałem Oxińskiego, aż strudzony, stargany na zdrowiu wrócił do Warszawy”. Sam Gierymski o czasach wojny mówić nie chciał, a jego biografowie trudzą się do dziś, próbując ustalić jakieś fakty. Pewne jest, że Oxiński nie działał w okolicy Płocka, lecz w Małopolsce. Młodzież z Puław zaś ruszyła na wojenne zgromadzenie do Kazimierza nad Wisłą i dalej na południe. Reszta to domysły. Niemniej do Warszawy powrócił osiemnastoletni młodzieniec, który zdążył zaznać wojennej zawieruchy. Być może ten rok spędzony w lasach – w zimnie, głodzie i znoju – stał się przyczyną choroby, która Maksa miała zabić.
Po powrocie do stolicy zapisał się na lekcje do Klasy Rysunkowej, lokalnej uczelni artystycznej prowadzonej przez Wojciecha Gersona. Nie cieszyła się specjalną estymą, kształciła rzemieślników, którym rysunek potrzebny był w zawodzie. Gierymski szybko został prymusem. Zauważył go Juliusz Kossak i zarekomendował do „Tygodnika Ilustrowanego” i „Kłosów”. Potem udało się wyjechać do Monachium.
Typ skończonego dżentelmena
„Najdrożsi mi rodzice! Otóż i jestem u celu moich dążeń tymczasowych, owych Atenach dzisiejszej sztuki!” – pisał z entuzjazmem Maks w 1868 roku. Po krótkim studiach na miejscowej ASP przeniósł się do pracowni batalisty Franza Adama. „Ja, co byłem najlepszym rysownikiem w szkole, rozpoznałem, że nic nie umiem” – pisał skromnie. Szybko jednak zwrócił na siebie uwagę miejscowych marszandów. Jego specjalnością stały się osadzone w pejzażach sceny rodzajowe. Malował wiejskie cmentarze i rozpadające się karczmy, obozowiska Cyganów i modlących się gdzieś na warszawskim Powiślu Żydów. Na obrazach zamglone światło tworzyło swoisty klimat melancholii. Niemcom bardzo te prace odpowiadały, widzieli bowiem widoki, które uznawali za „typowo polskie”. Jeden z dziennikarzy pisał o polskich malarzach: „Ci synowie Północy nie lubią przedstawiać weselszych stron życia”.
W przypadku Gierymskiego to poniekąd odzwierciedlenie jego własnego nastawienia do życia. Melancholijny, spokojny był przeciwieństwem wybuchowego i neurotycznego brata Aleksandra, który również kształcił się w Monachium w malarskim fachu. Stanisław Witkiewicz mówił o Maksie, że przedstawiał się jako „typ skończonego dżentelmena – wysoki, szczupły, o ciemnym zaroście i wyrazistych oczach. Układ miał przy tym chłodny, wytworny i przedstawiał się starszym niż był w rzeczywistości”. Gdy młody Alek przybył do Bawarii w niedbałym cylindrze przykrywającym długie włosy, Maks był oburzony i twierdził, że „brat go karykaturuje”. Dodawał, że Alek się garbi, on zaś „zalecił mu gimnastykę”.
Stosunki między Maksem i Alkiem były generalnie bardzo przyjacielskie, ale podszyte rywalizacją. Alek zazdrościł bratu popularności, pragnął sławy i spełnienia marzeń. Martwił się przy tym o coraz gorsze jego zdrowie. Ten z kolei nie dbał o zaszczyty, a Olesia (tak o nim mówił) zdarzało mu się traktować protekcjonalnie. Pewnego razu młodszy Gierymski biedził się nad kolorem kaftanu postaci na obrazie i mimo krytyki Maksa wybrał zieloną farbę. Gdy ten zobaczył gotową pracę, wykrzyknął głośno przy ludziach: „A mówiłem temu bałwanowi, żeby zielonego koloru nie pakował!”. Alek strasznie to potem przeżywał i chyba nigdy bratu upokorzenia nie wybaczył.
Ostatnia sierota
Swojskie widoki malowane przez Maksa trafiły na podatny grunt zarówno w Niemczech, jak i w Anglii. Marszandzi zamawiali takie ilości obrazów, że w 1872 roku malarz miał dość pracy na najbliższe dwa lata, sam cesarz Franciszek Józef kupił dwa płótna. Kolejne tematy szkicował podczas wizyt w Polsce albo prosił rodzinę o nadsyłanie fotografii rodzimych krajobrazów. Niestety, w kraju jego płótna nie budziły zainteresowania. Jeden z krytyków zauważył: „publiczność polska obraz, w którym myśl i uczucie artysty wyrażono inaczej niż sposobem widowiskowo anegdotycznym, uważała po prostu za bezmyślny”. Rzeczywiście, malarstwo Gierymskiego było subtelne i nastrojowe, sceny rodzajowe stanowiły pretekst do przedstawienia krajobrazu. Sam Maks gorzko mówił, że pobratymcy traktują go „jak ostatnią sierotę”, on sam zaś „maluje dla przyjaciół”.
Podczas jednej z wizyt w rodzinnych stronach zakochał się. Już wcześniej pisał w dzienniku, że „można by pomyśleć o żonie, gdyby się jaka dla mnie znalazła – ale gdzie szukać?”. Znalazł u najbliższych przyjaciół swej rodziny. Niejaka pani Jadwiga Tomaszewicz, która przyjęła na wychowanie jego siostrę po śmierci matki, miała córkę Paulinę. Ta stała się obiektem westchnień malarza. Maks poczynił pewne kroki, by zacieśnić znajomość, jednak pojawiła się przeszkoda. Panna Paulina była zaręczona i danego słowa łamać nie chciała. „Postępowanie panny P. uważam za słuszne” – pisał zrezygnowany Maks. Cała sytuacja wydaje się jednak dziwna: dziewczyna chciała zostać malarką, Gierymski akurat zyskał sławę i pieniądze. Niektórzy historycy spekulowali, że sprawie niechętna była sama pani Jadwiga, mając na uwadze zły stan zdrowia artysty.
Gierymski bowiem od dłuższego czasu chorował. Objawy przeziębienia nasilały się. W końcu zdiagnozowano gruźlicę. Aby podreperować zdrowie, pojechał do Rzymu, skąd wygoniło go dopiero upalne lato. Trafił do uzdrowiska w Reichenhall. Pisał do Alberta Chmielowskiego: „żeby przynajmniej coś wartościowego zrobić, żeby choć trochę samego siebie przeżyć”. Zmarł 16 września 1874 roku, miał 28 lat. Dwa tygodnie wcześniej został powołany na członka-korespondenta Akademii Sztuk Pięknych w Berlinie.
Tekst: Stanisław Gieżyński
Fotografie: Muzeum Narodowe w Warszawie, katalogi aukcyjne, Forum
Wykorzystano: "Maksymilian Gierymski i jego czasy", Masłowski Maciej, Warszawa, Państwowy Instytut Wydawniczy, 1970;
"Maksymilian Gierymski (1846–1874), Aleksander Gierymski (1850-1901)", Dzierżanowska Dorota, Warszawa, Edipresse Polska, 2006.