Mieczysław Szczuka kochał sztukę i góry. Pierwsza miłość uczyniła z niego czołowego awangardzistę epoki. Druga go zabiła.
Jak tu nie wierzyć w znaki i omeny? To ma być trzynaste wejście na Zamarłą Turnię. Termin wspinaczki? 13 sierpnia 1927 roku. Do zdobycia szczytu szykuje się Mieczysław Szczuka – artysta awangardy, niespełna trzydziestoletni wspinacz, który w góry przyjechał pierwszy raz ledwie parę lat wcześniej.
Pechowa trzynastka
Nim ruszył na wyprawę, skończył ilustracje do poematu Anatola Sterna „Europa”. Ostatnia przedstawia Zamarłą Turnię z zaznaczonymi dwiema drogami wejścia. Rysunek w czarnej, żałobnej obwódce. Kolejny omen.
A kilka lat wcześniej podczas tatrzańskiej wyprawy z Aleksandrem Rafałowskim Szczuka na Krzyżnem zauważył niezwykłe zjawisko: światło tak odbijało się od chmur, że niczym w lustrze jawiły się na nich sylwetki obu wspinaczy. Gdy wieczorem opowiedzieli o tym gaździe, ten zamyślił się i rzekł: „To bardzo piknie, toście rzadką widzieli zjawę, ale, powiadam, to niedobrze, któryś z was zginie w górach”.
Szczuka z trzynastej wyprawy na Zamarłą nie wrócił. Do dziś nie wiadomo, co się stało. Mimo krótkiego stażu był wytrawnym wspinaczem, a na Turnię wszedł już rok wcześniej. Pewne jest jedno: tego dnia w schronisku zaczepił dwóch maturzystów i zaproponował wspólną wspinaczkę. Chłopcy byli niedoświadczeni, ale Szczuka wierzył w swoje siły – jakoś ich „przeciągnie”. Po wyjaśnieniu podstawowych zasad wyruszyli. Najpierw artysta, potem młodzież. Na południową ścianę – najtrudniejszą trasę w Tatrach. Prawdopodobnie jeden z licealistów odpadł od skały albo niechcący szarpnął linę. Szczuka był nad nim. Stracił równowagę i runął na piargi.
Taternicy, którzy chodzili z nim po górach, uznali, że wypadek spowodowała lekkomyślność Mietka. Rozsadzała go energia, był narwańcem. Być może chciał udowodnić swoją wartość wspinaczkowej społeczności, zakpić nieco, przechodząc trudną trasę w towarzystwie żółtodziobów. Gdyby interesowali się sztuką, wiedzieliby, że Szczuka już raz zrobił podobny numer.
Kura, co wysiedziała kaczkę
W 1922 roku pokazał w Zachęcie serię obrazów sygnowanych nazwiskiem Rekuć. Przyjaciele byli zdumieni. Po pierwsze, artysta znany był z eksperymentalnych kompozycji, a tu realizm, na dodatek głównie o tematyce religijnej – nic tylko Zbawiciel. Po drugie, sam powiadał, że Zachęta to „przybytek wstecznictwa artystycznego”. Do galerii obrazy zaniósł przyjaciel malarza, krytycy cmokali z zachwytu nad nieznanym nikomu Rekuciem, a Szczuka śmiał się w kułak. Utarł nosa krytykantom, którzy twierdzili, że w swojej pasji do awangardy zapomniał, jak się maluje.
Szczuka był prawdziwym „wunderkindem” warszawskiej ASP. Talent mógł odziedziczyć po ojcu, litografie współpracującym ze słynnym ilustrowanym tygodnikiem „Kłosy”. Ojciec projektował potem bilety wizytowe i papiery wartościowe. Pani Szczukowa pracowała w biurze i dorabiała, robiąc kapelusze. Starszy pan był zapalonym entomologiem amatorem. Matka malarza powiadała, że mąż był „życiowo niepraktyczny, a Mietek wdał się w niego”. Wdał się o tyle, że z wielką pasją rysował owady zebrane przez ojca. Dziwne to były prace – przerośnięte, gargantuiczne insekty o zachwianych proporcjach. Gdy pokazał swoje rysunki w pracowni profesora Miłosza Kotarbińskiego, ten był tak wstrząśnięty, że aż go wyściskał. Szczuka funkcjonował w Akademii na specjalnych prawach. Czasem długo nie przychodził na zajęcia. Gdy się zjawiał, rysunkowe i malarskie ćwiczenia wykonywał trzy razy szybciej od kolegów, a nauczyciele zachwycali się pracami. Potem znowu znikał. Dyrektora doprowadzał do szału, bo zjeżdżał po poręczach. Pewnego razu po wydziałowym balu został w nocy w budynku i wymalował ściany korytarzy. Rano zdumieni woźni zobaczyli świętych szturmujących niebiańskie bramy, za którymi kryją się zlęknione dziewice. Wszyscy profesorowie przyszli obejrzeć dzieło, zjawił się także dyrektor. Długo patrzył na ściany, w końcu machnął ręką – niech zostanie!
Mietek nudził się Akademią. W 1918 roku rzucił studia. Został jednak na uczelni, bo przyznano mu tam pracownię. Malował wielkie kompozycje figuralne na sklejanych arkuszach papieru pakowego. Gdy zabrakło materiałów, sprzedał buty i paradował w starych bamboszach ojca. Miał przez to kłopoty z płucami, lekarz nakazał dobre odżywianie i zmianę trybu życia. Szczuka nie słuchał. Wśród studentów uchodził za dziwaka. Prowokował dyskusje na tematy społeczne, drwił i szydził. Po kolejnej wydziałowej imprezie przez trzy dni łaził po uczelni w swoim przebraniu – habicie mnicha. W końcu młodzież zapytała o Mietka profesora Karola Tichego. Ten odparł: „My – profesorowie – patrzymy na pana Szczukę jak kura, co wysiedziała kaczkę. Szczuka to artysta przyszłości”.
Polski Diego Rivera
Mówiono, że był talentem na miarę Diego Rivery. Za życia ciągle jednak musiał udowadniać swoją wartość. Gdy w 1920 roku pokazał pierwsze prace konstruktywistyczne, krytycy nie szczędzili gorzkich słów. „Wielki talent schodzi na psy” – pisano. „Szczuka na manowcach modernistycznych dziwactw”. Wreszcie zarzut najcięższy – Szczuka i Strzemiński „tworzą przedmioty do myślenia i plastyczne rebusy zamiast dzieł sztuki”. Doszło w końcu do rozlewu krwi – za sprawą Antoniego Słonimskiego. Opublikował złośliwy felieton, w którym wystawę Henryka Berlewiego nazwał „Mechano – bzdurą”. Szczuka postanowił bronić honoru przyjaciela i wyzwał pisarza na pojedynek. Po zdarzeniu „Wiadomości Literackie” poinformowały, że Szczuka został lekko postrzelony w kolano, całe towarzystwo zaś udało się na kielicha do Ziemiańskiej.
„Mieczysław Szczuka urodził się około 2996 roku przed Chrystusem w Fenicji. (…) Żony, sługi, osła ani żadnej takiej rzeczy nie posiada; przeciwnik własności prywatnej” – głosił katalog towarzyszący pierwszej wystawie. To żarcik, ale sprawy sztuki traktował Mietek śmiertelnie poważnie. Był fanatycznie oddany swoim przekonaniom. Nie cierpiał zarówno starszych malarzy skupionych wkoło Skamandrytów, jak i nowatorów spod znaku École de Paris. Był komunistą, uważał, że prawdziwa sztuka powstanie, gdy do głosu dojdzie klasa robotnicza. Artysta musi działać bez celu pedagogicznego i bez „grafologicznych odchyleń”, czyli usiłowania opowiedzenia jakiejś historii. Nic dziwnego, że po pojedynku Stern pisał ironicznie, że „Bóg okazał się konserwatystą”.
Fatalne zauroczenie
Twórcze poszukiwania niosły Szczukę w różne strony. Wydawał pismo „Blok”, w którym publikowali Władysław Strzemiński i Henryk Stażewski. Interesował się architekturą, rysował nie tylko pojedyncze domy, ale i całe osiedla.
Towarzyszką w twórczej pracy Mietka była Teresa Żarnowerówna – również awangardowa artystka. Najprawdopodobniej łączyły go z nią także stosunki bardziej intymne. Po śmierci malarza była w takim szoku, że na kilka lat zawiesiła artystyczną działalność, a w końcu wyjechała z kraju.
Mietka generalnie kobiety lubiły – był urokliwy, szarmancki, inteligentny. Niewykluczone, że i za niefortunną wyprawą na Zamarłą Turnię stała dziewczyna. Niektórzy powiadali, że Mietek zadurzył się w pannie Marzenie Skotnicównie, młodziutkiej taterniczce. „Kapryśna fala włosów o kolorze starego złota. Marzące niebieskie oczy. Wydatnie zarysowany profil. Figura i ruchy tancerki ze szkoły Dalcroza” – tak ją opisywał Zygmunt Leśnodorski. Marzena była związana romantycznie z Julianem Przybosiem, odrzuciła więc awanse Szczuki. Miłosny zawód miał być jednym z powodów wyprawy. Sama Skotnicówna zginęła dwa lata później, podczas pierwszego kobiecego wejścia na Zamarłą.
Duch gór
Wspinaczkę traktował jak sztukę – służyła zużytkowaniu nagromadzonej energii. Wędrował własnymi ścieżkami, sypiał pod gołym niebem. Miał talent, wytyczył w Tatrach nowe szlaki. Tuż przed feralnym wyjazdem przyniósł matce psiaka. „Będzie zabawiał mamę, gdy mnie nie będzie”. To chyba już ostatni omen zwiastujący tragedię.
Kilka lat po wypadku Anatol Stern rozmawiał z Bigosową, u której Szczuka pomieszkiwał podczas wycieczek. Góralka twierdziła, że długo po śmierci Mietka jego duch krążył po okolicy. Widział go nawet jeden letnik, ale gdy próbował podejść, zjawa się rozpłynęła. Może to nie sztuka, ale góry były największą miłością artysty?
Tekst: Stanisław Gieżyński
Zdjęcia: Jan Ligier, Krzysztof Wilczyński/Muzeum Narodowe w Warszawie, Muzeum Sztuki w Łodzi
Nr 9 (117/2012)