Tajemnicze kobiety malarza Michała Wareckiego
ArtyściMaluje w niewielkim pokoiku, słuchając audiobooków. Często wystawia prace w kawiarniach. Michał Warecki opowiada o niechęci do telefonów, fascynacji kobietami i swojej „Bitwie pod Grunwaldem”.
Mamy XXI wiek, a do ciebie zadzwonić nie można.
Michał Warecki: Przecież można! Kiedyś na stronie internetowej ostrzegałem, że odbiera głos żeński. Miałem silną telefonofobię, trochę się z tego leczę. Moja żona lepiej wszystko organizuje: jest sprzedawcą, piarowcem, ogarnia naszego Facebooka i Instagram. Wie, ile co kosztuje, mnie to krępuje.
„Nadekspresjonizm, ekshibicjonizm oraz neostyle” – tak kiedyś nazwałeś swoje malarstwo. Co to w ogóle znaczy?
MW: Żartów nie powinno się tłumaczyć. Ale nie mam oporów, żeby ktoś szukał ekshibicjonizmu w mojej sztuce. Może też wymyślić jakąś nową nazwę. Kiedyś padł termin „voyeryzm”. Nawet się obruszyłem, ale w sumie dla malarza podglądactwo jest OK.
Kogo zatem podglądasz?
MW: Na to pytanie nie wiem, czy umiem i chcę odpowiedzieć.
Inaczej: co jest fascynującego w kobietach?
MW: Jest taka opinia, że jak coś jest ładnego, to nie będzie nigdy piękne. I że do piękna droga wiedzie przez brzydotę, nie ładność. Skoro nie każdy twórca dobija do tego brzegu piękna, to ja już wolę robić coś, co będzie ładne. Kobiety są po prostu ładniejsze od mężczyzn.
Te twoje bywają egzotyczne...
MW: Chodzi ci o zawoje na głowie? Poznałem kiedyś przez Instagram pewnego afrykańskiego malarza i u niego takie podpatrzyłem. Ale oskarżeń o plagiat się nie boję!
Kogoś jeszcze podpatrujesz?
MW: Jestem fanem Picassa, uwielbiam jego ekshibicjonizm (śmiech). Lubię odwiedzać jego muzea, zobaczyć dużo obrazów z jednego okresu, np. z tygodnia. On miał pazerność na malowanie i pracę.
Widać w Barcelonie, na przykładzie „Las Meninas”.
MW: Właśnie! Tam jest też taka seria z gołębiami. Żona mnie kiedyś przyłapała, jak siedzę przed nimi i mam łzy w oczach.
A „Las Meninas” mu pozazdrościłem i też chciałem namalować. Tylko Velázquez jakoś nie leżał mi jako nie-Hiszpanowi, więc namalowałem swoją „Bitwę pod Grunwaldem”. Tak samo jak Matejko, siebie samego ukryłem w postaci topornika atakującego wielkiego mistrza.
Pokazujesz obrazy w miejscach nieoczywistych: restauracjach, kawiarniach, salonach wnętrzarskich.
Wydaje mi się, że fajnie jest wystawiać tam, gdzie są ludzie. I we wnętrzach, w których obecność obrazów jest naturalna. Kawiarnie są dobre – tam się mało je i dużo rozgląda wkoło. Galeria sztuki jest nienaturalna. To sklep z obrazami, tak jak sklep z piłkami. Piłkę lepiej oglądać na boisku, nie na półce.
A jak twój obraz trafił na fasadę kamienicy?
MW: Pracowałem kiedyś w agencji reklamowej i robiliśmy projekt z fundacją Rak’n’Roll. Z pracą się pożegnałem, ale rok temu pojawił się pomysł na mural. Namalowałem dla fundacji obraz. To Boska Matka, kobieta chorująca na raka i rodząca dziecko. Mało się o tym mówi, ale taka osoba lepiej znosi zarówno chemioterapię, jak i samą ciążę. Moje płótno na ścianę przeniosła specjalistyczna firma.
Muszę jeszcze spytać, jak to jest malować za Bogusława Lindę?
MW: Chodziło o to, że w filmie („Trzy minuty. 21:37” Macieja Ślesickiego – przyp. red.) ojciec dziewczyny odwiedza malarza, granego przez Lindę, i na obrazie rozpoznaje swoją nagą córkę. Poproszono mnie, żebym to namalował. Od razu mówię, że nagiej aktorki nie widziałem! W tym filmie pojawia się jeszcze kilka moich prac.
Linda grał Strzemińskiego. Nie kusiło cię, żeby spróbować sił w konstruktywizmie?
MW: (śmiech) No jakoś tym razem mnie nie chcieli. Z tamtego filmu pamiętam jeszcze, że jako malarz Linda biegał strasznie umorusany farbami. Ja bym się musiał przewrócić w paletę i wytarzać, żeby tak wyglądać!
Z MALARZEM MICHAŁEM WARECKIM ROZMAWIAŁ STASZEK GIEŻYŃSKI
Kontakt do artysty: warecki.com.pl