Kocica w krynolinie, syrena, anioł. Uduchowiona i szalona. Koledzy mówili o Marii Anto: Ona jest sztuką.
To było gdzieś w Białowieży, podczas malarskiego pleneru. Maria Anto wracała z wieczornego ogniska, a park po zmroku zdawał się być jak gotycka katedra. Wtedy gdzieś w górze zobaczyła białego jednorożca. Od tej pory zaczął pojawiać się na jej płótnach. Nie taki grecki, klasyczny, z łapami słonia i świńskim ogonem. Ale piękny biały koń z zakręconym rogiem, wzięty z gobelinu w muzeum w Cluny. Stwór, o którym pisał wiersze Rilke, symbol dobra i opieki nad domem. Czyli dwóch najważniejszych rzeczy w życiu artystki. Poza malarstwem.
Z dziećmi na rękach
Malował jej pradziad Ignacy Jasiński, powstaniec styczniowy, malowała babcia – Maria z Jasińskich Czarnecka. Malować zaczęła i Maria, kiedy przyjaciółka dosłownie za rękę przyprowadziła ją do kółka malarskiego. Jako siedemnastolatka dostała się z bardzo dobrą oceną na warszawską ASP.
Królował tam wtedy koloryzm, poza uczelnią eksperymentatorzy próbowali się w abstrakcji. Jej malarstwo było inne. Tworzyła pejzaże, do których z czasem zaczął się wkradać element niesamowitości. „Maria uwielbia czary” – pisał jeden z krytyków, zwracając uwagę nie tylko na tajemniczy, oniryczny klimat płócien, ale i nagromadzenie fantastycznych elementów.
Kiedy w 1963 r. na konkursie w Padwie dostała główną nagrodę za obraz „Widzenie św. Antoniego” (płótno trafiło do katedry padewskiej), na Akademii zawrzało. Artystka żartowała, że niektórzy mogli ją kojarzyć, jak z dwiema dziewczynkami wędrowała po korytarzach. Jako dwudziestolatka wyszła za Jana Antoszkiewicza i urodziła córeczki. Pracowała bez wytchnienia. W domu mama zajmowała się córkami, ona spędzała noc w pracowni, malując. Z ASP co trzy godziny pędziła na Żoliborz, żeby nakarmić dziecko piersią. Z uczelni wychodziła nad ranem, z kończącym nocną zmianę portierem.
Wino, spacery, ogniska
Sukces w Padwie sprawił, że kilkanaście obrazów Marii pojechało na Biennale do São Paulo. Potem była indywidualna wystawa w Zachęcie. O malarce zrobiło się głośno. Dużo jeździła na plenery, gdzie spotykała się artystyczna śmietanka: Erna Rosenstein, Tadeusz Kantor, Stanisław Fijałkowski, Jerzy Panek. „Wino, spacery, ogniska. Złośnicy łagodnieją, histeryczki stają się dzielne, ci, którzy pili – trzeźwieją, a ci, co nie mogli zabrać się do roboty – zaczynają malować”, notowała.
Franciszek Starowieyski wspominał: – Oto Maria tajemniczym głosem spytała, czy może wieczorem wpaść do mojej pracowni. Przyszła ubrana w długą szatę, którą po wejściu natychmiast zrzuciła, po czym wyrecytowała „Pana Błyszczyńskiego” Bolesława Leśmiana i… wyszła. Artystów poznaje się po konieczności realizowania dziwnych czynów, reszta to tylko rzemiosło – kwitował.
Ukochanym miejscem malarskich obserwacji była dla Marii Białowieża. Kiedyś tamtędy przejeżdżała, zostało wspomnienie – obraz: dworcowy peron z samotną walizką i linią lasu na horyzoncie. Nazywała ją miejscem mocy i pradawnym uroczyskiem. – Tutaj może zdarzyć się wszystko! – mówiła. Może właśnie dlatego w tej puszczy zobaczyła jednorożca.
Savoir-vivre w operze
„Znowu pytałeś mnie, czy obraz jest jak wiersz. Nie. W słowach najbardziej poetycki obraz eliminuje samą tajemnicę”. To fragment „Listów do przyjaciela”. Przyjaciel był mężczyzną i malarzem, któremu artystka mogła wszystko opowiedzieć. Tyle że nigdy nie istniał, Maria go wymyśliła. Po co? Może po to, by łatwiej jej było nazywać rzeczy, które trudno ubrać w słowa. A słowo było dla niej ważne.
W torebkach i kieszeniach nosiła karteluszki z wierszami. Recytowała je, malując: Rilke, Rimbaud, Leśmian, Iwaszkiewicz. Nigdy jednak nie traktowała swoich obrazów jako ilustracji tekstów. Tworzyła coś, co nazywała autoportretem totalnym. Ona: dama z jednorożcem, kocica w krynolinie, syrena czy anioł. Widz spogląda często na jej plecy, bo artystka patrzy na roztaczający się wkoło krajobraz.
Malarskie sukcesy przyszły, gdy obrazami Marii zainteresowali się Włosi. Do Warszawy ściągnęła delegacja – wśród nich pisarz Dino Buzzati. „Maria Anto ma 33 lata, arystokratyczny wygląd; szczupła twarz uduchowiona, regularne rysy, powściągliwa duma” – pisał o niej. Obrazami był zachwycony, twierdził, że to „największa rewelacja malarstwa fantastycznego ostatniego piętnastolecia”. Wynikiem wizyty była wystawa w Mediolanie (1971 r.). Obrazy sprzedały się na pniu, jeden kupiła nawet Sophia Loren. Dla malarki zaczął się piętnastoletni okres pomieszkiwania jedną nogą w Italii.
Trafiła w arystokratyczne towarzystwo, malowała portrety na zamówienie, między innymi przyszłej premierowej Fanfani. Księżna Colonna zabierała ją do mediolańskiej opery. Stremowana Maria nie wiedziała, jak się zachować i co chwila dopytywała o niuanse savoir-vivre’u. Nie wiedziała nawet, jak trzymać lornetkę.
– Wyprostuj plecy i będzie dobrze – instruowała księżna.
Włoskie przygody skończyły się, gdy zmarł Dino Buzzati. I choć były zamówienia, Maria nie nadawała się do malarskiej orki. Przy sztalugach spędzała wiele godzin, Jan Wołek, malarz i kompozytor, twierdził wręcz, że to jedyna osoba, która zemdlała z pędzlem w dłoni – bo nie zauważyła, że maluje już trzeci dzień bez przerwy. Nie potrafiła jednak pracować pod cudzy gust.
Maria jest sztuką
Wróciła do Warszawy i zbudowała dom. Rozwiodła się, w nowym związku urodziła syna.
W mrocznych czasach po stanie wojennym namalowała obrazy zupełnie dla jej wrażliwości i stylu niezwykłe. Dwa płótna przedstawiają dziesiątki urywków transparentów z demonstracji, fragmenty modlitw. To reakcja na zamordowanie księdza Popiełuszki. Płótna zatytułowane „Modlitwa polska” trafiły do Muzeum Archidiecezji Warszawskiej. Kilka lat później namalowała portret Jana Pawła II na zamówienie rolniczej Solidarności. Zawsze mówiła, że jest katoliczką, więc tym dziwniejszy wydaje się jej największy projekt – Tarot.
Wszystko zaczęło się od tragedii. W 1992 r. dostała wylewu. Musiała uczyć się życia od nowa. Podobno gdy pierwszy raz przemówiła, powiedziała coś po francusku. Po kilku miesiącach wróciła do malowania. Stworzyła kilka pejzaży, potem zabrała się za Tarota. Czytała dużo opracowań Jana Witolda Suligi, etnografa i znawcy tematu. Kiedyś pewien inżynier-kolekcjoner zapragnął jednego z obrazów, który zobaczył na wystawie. Maria twierdziła, że nie jest na sprzedaż. Ustąpiła, gdy ów pan stwierdził, że on „bez niego żyć nie może”.
O tajemnicach i magii malarstwa mówiła w wywiadzie kilka lat przed śmiercią (2007 r.). – Wiem, co chciałabym na płótnie zobaczyć, a czego nie zobaczę nigdy, jeśli sama nie namaluję – tłumaczyła. – Ale spodziewam się spotkać w swoim własnym obrazie coś, o istnieniu czego do tej pory nie wiedziałam.
I to być może jest tajemnica każdego malarstwa, nie tylko jej. O Marii zaś Jan Wołek powiedział: „Ona nie uprawia sztuki, ona sztuką jest”.
Tekst: Stanisław Gieżyński
Fotografie: Katalogi domów aukcyjnych,
Archiwum własne