Dwa życia artysty.
Lwów, ulica Balonowa, lata trzydzieste ubiegłego wieku. Kamienice biedoty, rzędy ganków na podwórzach. Wieczna cyrkulacja tubylców do wodociągu albo sławojki. Z drugiej strony nasyp kolejowy, na którym wedle wspomnień Ignacego Witza „pasły się rachityczne kozy, opalali bezrobotni, a żołnierze z pobliskich koszar przychodzili gzić się z dziewczętami”.
Malarz Jerzy Janisch: „Tramwaj zakręca z ostrym zgrzytem w ulicę Balonową, na którą otwarte drzwi balkonu, otwarte na nagromadzenie romantyzmu tej ulicy. Naciskam dzwonek, czarno-biała Murcia ociera się o nogę – Marynia zagniata ciasto”. Janisch wkracza właśnie do domu swojego przyjaciela, Henryka Strenga. W środku klimat jak u Brunona Schulza: dwie izby, wkoło ogromne rzeźbione szafy i ciemne kredensy. Są też obrazy, mnóstwo, nawet 400! Henio siedzi przy stole, klei z dwunastoletnim chłopcem szopki betlejemskie. Janisch – Żyd, tak jak i Streng – podśmiewa się pod nosem. „My to kleimy dla siebie, bo to jest piękny i mądry temat, sama poezja!” – tłumaczy spokojnie Henio.
Dziś ulicy Balonowej już nie ma, jest Hajdamacka. Za to stoi kamienica i widać balkon, który otwierał się na „romantyzm tej ulicy”. Jedno z niewielu żywych wspomnień po Henryku Strengu: awangardowym malarzu, lewicowcu, który za życia nigdy nie miał indywidualnej wystawy. Drugi koniec tej historii wyznacza kamienny nagrobek na warszawskich Powązkach, opatrzony nazwiskiem Marek Włodarski. To, co zdarzyło się między Lwowem a Warszawą, w dużej mierze owiewa mgła tajemnicy.
Jedź pan jak chcesz
O dzieciństwie Strenga wiadomo niewiele, niejasna jest nawet jego data urodzenia. Ojciec najpewniej był urzędnikiem, matka zajmowała się domem. Żona malarza przytaczała jego wspomnienia: „Leżałem wśród pachnącego kminku, nade mną wysoko rozpięte niebo. Wyobrażałem sobie zawsze, że niebo jest czerwone”. Sztuką zainteresował się wcześnie: najpierw grą na skrzypcach, potem malarstwem. Zachowane do dziś obrazy najwcześniej datowane są na rok 1924. Do tego czasu Henryk skończył liceum i został uczniem Kazimierza Sichulskiego w Państwowej Szkole Przemysłowej.
O twórczości nauczyciela Janisch pisał: „myśl narodowa, którą zza grobu straszył go Wyspiański, zrealizowana (była) w tryptykach, ważąca cetnary”. Sichulski tkwił w przeszłości, studentom marzyła się przyszłość. Był jednak na tyle uczciwy, że swoją wizją zbytnio adeptów nie obarczał. – Więcej się pan już u mnie nie nauczy, jedź pan jak chcesz – powiedział Strengowi, gdy temu zamarzyły się zagraniczne wojaże. Ruszył razem z Janischem do Wiednia. Tam w gmachu Secesji odbywała się wystawa najnowszego malarstwa: Picasso, Léger, Braque, Kokoschka. Janisch był zachwycony, Streng podchodził do sprawy chłodniej. Ale jasne stało się jedno, trzeba ruszyć do Paryża. Prawdziwe malarstwo, bez względu na kierunek, znajduje się tylko i wyłącznie w Paryżu – mówił Janisch.
Młodzi artyści zamieszkali w hotelu de la Grille przy rue Jacob. W mieście była już cała kolonia polskich artystów. Henryk zapisał się do Academie Moderne, którą prowadził Léger. W 1927 roku wystawił pierwszy raz swoje prace razem z Otto Hahnem. Potem, pełen nowo zdobytej wiedzy, powrócił do Lwowa na ulicę Balonową.
Ulica stała się jego ulubionym tematem. Malował wielkie perszerony ciągnące wozy po bruku, robotników i obiboków, uliczne szyldy i własne wersje ślubnych fotografii. Często powracał do tematu ulicznych muzykantów, którzy stali na wiadukcie tuż przy jego domu. Miłością darzył bramę Andriollego, wkoło której rozkładali się z kramami handlarze. Brama wymalowana była w środku freskami: głowy cukru, wielkie wory z korzeniami i przyprawami, liście palmowe, butelki i antałki. Niemal czuć tu było zapach egzotycznego targowiska.
Rewolucja i powiew świeżości
Potem przystąpił do awangardowego zrzeszenia artystów Artes i razem z grupą w 1931 roku pokazał swoje prace w Salonie Sztuki Czesława Garlińskiego. Krytyk Mieczysław Treter był bezlitosny: „(to) zaślepieńcy, ludzie młodzi, którzy przejęli się z zapałem zasadami pseudomodernizmu”. Faktycznie, Artes stawiał na nowoczesność, zarówno formy, jak i treści. „Geometria powinna niszczyć przedmiot, a budować obraz” – mówił Henryk. Dochodziło nawet do obyczajowych skandali. W 1935 roku policja zamknęła wystawę Artesu pod pretekstem publicznego siania zgorszenia. Poszło o obraz Otto Hahna „Koń”, który przedstawiał zwierzaka od tyłu, szczegółowo oddając anatomiczne niuanse okolic podogonia.
Decyzja o zamknięciu zdaje się jednak bardziej polityczną. Członkowie grupy mieli poglądy lewicowe, jeszcze jako początkujący artyści ekscytowali się rewolucją październikową, która miała przynieść powiew świeżości, także w sztuce. „Walczymy o żywą sztukę” – pisał w manifeście Artesu Streng. Nastroje rewolucyjne znalazły odbicie na płótnie. Poruszony wydarzeniami „krwawego czwartku” 1936 roku, gdy władza strzelała do robotników na ulicach Lwowa, namalował obraz „Barykada”. Powstała również praca o wszystko mówiącym tytule „Pancernik Potiomkin”. Henryk zapisał się nawet do Międzynarodowej Organizacji Pomocy Rewolucjonistom.
Mimo szykan ze strony władz (cenzurowano mu nawet ilustracje w gazetach), Streng intensywnie malował. Prowadził bujne życie intelektualne – zaprzyjaźnił się z Brunonem Schulzem i pisarką Deborą Vogel, której zilustrował książkę „Akacje kwitną”. Ale gdy przyszła wojna, chwycił za karabin. Gdzie walczył, nie wiadomo. Po klęsce kampanii wrześniowej wrócił na Balonową. Potem wkroczyli Niemcy i przed siedzibą lwowskiego związku plastyków urządzono wielkie palenie „zdegenerowanych” obrazów, głównie Strenga i Hahna. Z dymem poszła między innymi „Barykada” i „Pancernik Potiomkin”. Streng uniknął śmierci w pogromach, ale trafił do obozu Janowskiego. W 1942 roku wysłano go do sprzątania terenów getta. W jednej z oficyn znalazł wtedy zwłoki zastrzelonej Debory Vogel i całej jej rodziny.
Następne dwa lata spędził za szafą. Szafa należała do Janiny Brosch, artystki i działaczki Żegoty. Nie wiadomo, jak trafił akurat do niej po swojej ucieczce z obozu. O tym wydarzeniu też nic nie można powiedzieć. Pewne jest jedno: czas spędzony w zamknięciu Henryk przeznaczył na malowanie. Potem krytycy pisali, że jego obrazy stały się nadzwyczaj realistyczne, jakby te pejzaże i martwe natury miały mu zastąpić niedostępną dla niego rzeczywistość. Zza szafy wyszedł już jako Marek Włodarski.
Towarzysz Włodarski
Wszystkie stare, ocalałe prace podpisał nowym nazwiskiem. Dokumenty rodzinne zniszczył. W nowych najprawdopodobniej widniała fałszywa data urodzenia. W 1944 roku wraz z Janiną, z którą się ożenił, dotarł do Warszawy, a w pierwszych dniach Powstania wywieziono go do Stutthofu. Tam pozostał do końca wojny.
Przywitała go nowa rzeczywistość. Nie było już Artesu i przyjaciół: Otto Hahn zginął postrzelony przy ucieczce z transportu. Aleksander Riemer nie przeżył Oświęcimia. Na ulicy w Drohobyczu zamordowano Schulza. Ci, którzy ocaleli, musieli się nauczyć mówić do Henia „Marku”. Tamto życie Włodarski pogrzebał na zawsze i rzucił się w wir organizowania grupy „modernistów”. Byli tam Kantor, Nowosielski, Stern, Rosenstein. Przez chwilę panowała twórcza swoboda. Potem przyszedł stalinizm. Włodzimierz Zakrzewski, autor plakatu „AK – zapluty karzeł reakcji” w dziełku „O partyjności w sztuce” pieklił się, że od starych towarzyszy trzeba wymagać więcej. Szczególnie zaś nie można „pozwolić wykręcać się sianem takim towarzyszom, jak Włodarski, Nita, Lenica. Będziemy żądać od nich samokrytyki!”. Towarzysz Włodarski samokrytyki nie złożył. Jedynym politycznym gestem było podpisanie listu ZPAP-u potępiającego pogrom kielecki. Któryś z przyjaciół wspominał dyskusje na partyjnych zebraniach artystów, gdzie ciągle padało słowo poziom. Zdenerwowało to Włodarskiego i w końcu zabrał głos. Wyjaśnił obecnym, że ma „niejakie doświadczenie abstrakcyjne” i „kiedy ktoś mi mówi poziom, to ja natychmiast myślę sobie: a cóż pion?”.
Odwilż sprawiła, że udawało się grupie „modernistów” wystawiać swoje prace. Marek organizował ekspozycje i jednoczył całe rozsypane po Polsce towarzystwo. „Niski, krępy, o dużych ciemnych oczach patrzących jasno” – wspominał malarza Jerzy Tchórzewski. Dla młodych był ikoną. Dużo opowiadał o Paryżu i sztuce. „Nie idę do muzeum, by zobaczyć Ukrzyżowanie – mówił Marek. – Idę po to, by zobaczyć Rembrandta”. Wielkie dzieła miał okazję podziwiać tylko na biennale w Wenecji. W mieście podobały mu się kościoły, w których jest „po sto Tintorettów”.
„Żył jakby we śnie artystycznym, gdzie wszystko, co zdarza się w życiu, przetwarza się w strukturę wizji” – opowiadał Tchórzewski. W 1959 roku zdiagnozowano u ledwie sześćdziesięcioletniego artysty chorobę nerek. Zmarł rok później. Ostatnią pracę namalował pod koniec choroby, akwarelę przedstawiającą ulicznych muzykantów. Wspomnienie z dawnego Lwowa, gdy był jeszcze Henrykiem Strengiem.
Tekst: Stanisław Gieżyński
Fotografie: Galeria Piekary, katalogi aukcyjne