Malarz ciszy. Pełnowymiarowy człowiek: nauczyciel łódzkiej Filmówki, ojciec rodziny, przyjaciel, kobieciarz… Jerzy Mierzejewski.
Kiedy wchodzi się do domu Mierzejewskich na warszawskim Żoliborzu, jeszcze nie zauważa się zmiany, która zaszła tu pół roku temu. Do ukrytego w ogromnym ogrodzie dwupiętrowego budynku nadal prowadzi furtka z trzema imionami wypisanymi przy dzwonkach: Jerzy, Gabriela, Rafał. Daremnie naciskać ten pierwszy: Jerzy Mierzejewski nie otworzy. Zmarł w dniu wernisażu wystawy urządzonej w łódzkim Muzeum Kinematografii, 14 czerwca tego roku. Miesiąc później, 14 lipca, miał obchodzić 95. urodziny.
Kolekcjoner
Wewnątrz domu też żadnych zmian. W pokoju Jerzego na parterze króluje łóżko nakryte czerwoną narzutą; pełno gadżetów z różnych stron świata – tandetne pamiątki i cenne prezenciki, przywożone przez pana domu i jego żonę, licznych przyjaciół, dzieci, wnuki.
Na drzwiach szafki wisi wieniec laurowy z imitacji złota. Dostał to „nakrycie głowy” na 90. urodziny, chwilę ponosił, dał się sfotografować i odwiesił na kołek. Jest kilka obrazów: portret żony, Krystyny; autoportret Jacka Mierzejewskiego (ojca Jerzego) w wieku lat dwunastu. W innych pomieszczeniach można zobaczyć, jak członkowie rodziny wyglądali w różnych okresach życia. Najstarsza podobizna Jerzego powstała, gdy miał pięć lat (gwasz pędzla ojca). Są także autoportrety – jeden młodzieńczy, przedstawiający pięknego, ciemnowłosego chłopaka; inny znacznie późniejszy, na którym mistrz jawi się jako siwowłosy, nadal przystojny pan. Są też podobizny dzieci Jerzego: malutka Gabrysia z koniem na biegunach; obok ze starszym bratem Rafałem. Obrazy ciepłe, a mimo to przesycone melancholią, o przygaszonych kolorach.
Bon vivant
Cała familia od kilku pokoleń para się pracą twórczą. Ojciec Jerzego, Jacek, był wybitnym malarzem okresu międzywojennego; brat Andrzej – też malarz; żona Krystyna (z domu Sznerr) – śpiewaczka i aktorka, potem reżyserka teatralna i telewizyjna; syn Rafał jest po Filmówce, córka Gabriela – scenografka po akademii w Aix--en-Provence. Dom na Żoliborzu to królestwo całego klanu. Od lat 50. Jerzy i Krystyna wynajmowali tu kawałek parteru od pewnej pułkownikowej. Na początku lat 70. udało się wykupić posiadłość w całości. Do Mierzejewskich wpadało się bez zapowiedzi, tak po prostu, bo akurat było się w pobliżu. Przychodzili znajomi, studenci, przyjaciele dzieci; co trochę pomieszkiwał ktoś ekstra. A dzieci balowały z rodzicami.
Malarz
Jak i kiedy malował? Systematycznie, bo jego zdaniem tylko w ten sposób człowiek rozwija się twórczo. Jednak nie w domu – pomieszczenie przeznaczone na atelier jego i córki Gabrysi okazało się za… jasne. Światło z okien na każdej ścianie przeszkadzało mu skupić się na własnym, wewnętrznym świetle. Więc wynajął pracownię przy ulicy Świerczewskiego (teraz alei Solidarności). Każdego dnia o 10 rano czekała taksówka; jechał do atelier, by pracować mniej więcej do 16. Wracał na obiad i nierzadko wieczorem znowu ruszał „do miasta”, jak mówiono na Żoliborzu.
Twierdził, że praca w Filmówce pomogła mu w malowaniu. – Kontakt z filmem upewnił mnie, że malarstwo w żadnym przypadku nie może być ilustratywne, że jego istota tkwi w tworzeniu samoistnej „natury”, bez jakichkolwiek ograniczeń formalnych lub treściowych – uważał. Poczuł, że „należy” do malarstwa figuralnego. A tematy? – Maluję to, czego mi brak i sądzę, że jeśli mi brak harmonii, uczucia, spokoju, ciszy i syntezy, to być może i innym są one potrzebne – uzasadniał swoje wybory.
Tata
– Nie miał do nas cierpliwości, gdy byliśmy maluchami – wspomina Gabriela. – Trudno mu się dziwić, kiedy się urodziliśmy, miał już swoje lata, przeszło czterdziestka. Za to potem stał się cudownym, najlepszym przyjacielem.
Kiedy wchodzi się do domu, przybysza wita zgraja psów. Po pewnym czasie pojawiają się koty. – Rodzice nigdy nie zabraniali bratu ani mnie przynoszenia do domu zwierząt – wspomina Gabriela. – Kiedyś przywlokłam gołębia ze złamaną nogą. Cała rodzina pochyliła się nad ptakiem – wkładali łapkę w łupki, karmili. A tatulek zrobił dla rekonwalescenta domek-wybieg z falistej tektury. Tłumaczył mi, dlaczego z falistej: żeby gołąb ostrzył sobie o nią pazurki! Nie mama, tylko on piekł ciasta na święta; potrafił prasować, gotować, prać. A przecież przez ćwierć wieku jeździł do Łodzi na zajęcia; we wtorki spieszył na pociąg o godzinie 8 rano; wracał w czwartki wieczorem.
Syn
Jerzy Mierzejewski to była mieszanka lekkoducha, wiecznego chłopca – a zarazem postać od dziecka zaglądająca śmierci w oczy. Połączenie króla życia z filozofem. Przeżył długie lata – lecz wisiała nad nim pamięć o przedwczesnej śmierci ojca-gruźlika, wybitnego malarza, który zmarł w 41. roku życia, kiedy jego synowie ledwo zaczynali szkołę (starszy syn Andrzej miał lat dziewięć, młodszy Jurek – siedem). Dwa lata po śmierci męża matka przeprowadziła rodzinę z majątku Piotrowice nieopodal Nałęczowa do Warszawy.
„Nasze dzieciństwo spędzone na wsi przebiegało w atmosferze skupionej ciszy wokół śmiertelnie chorego ojca, malującego niemal do ostatnich chwil życia – wspominał Jerzy Mierzejewski. – Wpływ tego czasu na brata mojego i na mnie był ogromny. Nasz ojciec w zupełnym odosobnieniu tworzył pełne skupienia i ładu subtelne wizje, mówiące o sprawach zasadniczych dla człowieka – o życiu i śmierci”.
W 1937 roku Jurek zaczął studia na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, w pracowni profesora Mieczysława Kotarbińskiego, kolegi i przyjaciela ojca. Naukę przerwała wojna; w tym samym 1939 roku zmarła matka; potem rozstrzelany został profesor Kotarbiński… Nieco ponad 20-letni chłopcy przeżyli wojnę na wsi, w majątku, w którym się wychowali – dzierżawili małe gospodarstwo rolne. „Było w tym coś symbolicznego – uważał Jerzy. – Połączenie pracy na roli, która dawała możliwość życia, z twórczością, która mówiła o życiu – i rzucony na to cień niesiony przez grozę otaczającej nas zewsząd wojny”.
Uwodziciel
Do końca czuł się co najwyżej pięćdziesięciolatkiem. Widok kobiet, zwłaszcza atrakcyjnych, wyzwalał w nim uwodziciela. – Wchodzę do pracowni Jurka, on otwiera mi w czerwonej tureckiej czapeczce-feziku, jak zawsze szarmancki. Komplementuję, że świetnie wygląda. On mi na to: „Nigdy nie należałem do brzydkich” – opowiada Anda Rottenberg, była dyrektorka warszawskiej Zachęty. Mówi to czule, z sympatią dla zarozumialca. Cóż się dziwić, skoro ten samochwała liczył sobie wtedy… sporo ponad 90 lat.
– W rodzinie na urodę nie narzekamy – takie powiedzonko taty zapamiętała Gabriela. – On do końca kokietował kobiety, a one to uwielbiały! Poza tym uroczy, serdeczny, wspierający radą.
Pedagog
– Jeśli chce pani znaleźć mnie w szkole filmowej, proszę pytać o profesora. Tyle wystarczy, nie trzeba nazwiska – zapewniał. Nic dziwnego, należał do „ciała” najdłużej nauczającego w Filmówce. Zaczął wykładać w 1950 roku, jeszcze zanim obronił dyplom na warszawskiej ASP. Potem m.in. był dziekanem Wydziału Operatorskiego, dziekanem Wydziału Reżyserii, wreszcie (w połowie lat 70.) – prorektorem uczelni. Nie uważał tamtych lat za stracone. Jego wychowankami byli wybitni twórcy, m.in. Andrzej Wajda, Roman Polański, Janusz Majewski, Daniel Szczechura. Przyjeżdżali do niego i telefonowali nie tylko w sprawach zawodowych, także osobistych, co uważał za sukces. – Człowiek zaczyna być stary, gdy odwracają się od niego młodzi.
Filozof
Rozmawiałam z nim przy okazji przyznania mu nagrody im. Cybisa, w 1997 roku. Wydawał się ucieszony wyróżnieniem, lecz bez przesady, z dystansem. Uważał, że artyście nie powinno zależeć na zewnętrznych sukcesach. Bo twórca walczy o wartość swych dzieł tylko ze sobą i z czasem.
Nie potrzebował kontaktu z naturą, bo „naprawdę z natury maluję tylko portrety i to jedynie w początkowej fazie kontaktu z modelem”, wyjaśniał. Potem, w dalszej pracy, każdy wizerunek staje się coraz bardziej podobizną autora. Obraz powstaje bowiem w artyście. Świetnie się z nim rozmawiało. Lekko. Z jednej strony – tematem było życie tu i teraz, z drugiej – to, co ponadczasowe, jedynie sensowne. Kiedyś stwierdził (a potem zapisał): „Wielkość i upadek człowieka nie ma granic, tak jak śmierć tylko pozornie wyznacza jego koniec, ale co jest prawdą naszego istnienia – tego człowiek nie wie”.
Tekst: Monika Małkowska
Zdjęcia: Archiwum rodziny artysty, Krzysztof Hejke, katalogi aukcyjne