Smoki mistrza Lie Yi nigdy nie miały źrenic. Gdyby je namalował, stwory odleciałyby jak żywe – tak mówią kroniki.
Wiele lat temu trafiłam na wystawę malarstwa chińskiego w Muzeum Wiktorii i Alberta w Londynie. Obrazów już nie pamiętam, ale pokaz, jaki przy okazji zafundowano widzom – w najdrobniejszych szczegółach.
Dziewczyna z pędzlem
W jednej z sal pojawiła się dziewczyna ze sporą drewnianą skrzynką. Wyjęła z niej rulon filcu i rozwinęła na stole, wygładzając nierówności. Obok ułożyła stosik kartek czerpanego papieru. W porcelanowym wazoniku wylądował komplet pędzelków, obok sztabka tuszu i kamienna miseczka do jego rozcierania. Na koniec wyciągnęła porcelanowe naczynko z pieczątką-figurką lwa. Ukłoniła się i zasiadła do rozcierania tuszu z odrobiną wody. Kiedy wreszcie zamoczyła pędzel i studiowała jego szpiczasty czubek, gapiów było już sporo. Kolejne minuty zajęło ułożenie kartki… Ale praca poszła jej błyskawicznie – pięć ruchów i gałązka bambusa gotowa. Potem wzięła cieńszy pędzelek i machnęła listki. W ciszy podziwialiśmy jej pewne, płynne ruchy. Na koniec długo odciskała czerwoną pieczątkę. Przyłożyła jeszcze bibułę, która wchłonęła nadmiar tuszu.
Choć miała dżinsy, t-shirt i trampki, nadspodziewanie wiele łączyło ją z chińskimi malarzami sprzed tysiąca lat.
Smak tuszu
Używała takich samych narzędzi. Chińczycy nazywają je „Czterema skarbami”. Pierwszy to pędzelek z króliczego włosia osadzony w cienkiej bambusowej rurce. Wyjątkowo miękki, a po zwilżeniu układający się w idealny szpic. Drugi – tusz w sztabce, który robi się z sadzy drzew iglastych i odrobiny kleju. Kiedyś dla zapachu dodawano do niego piżmo, dzisiaj – goździki. Trzeci – kamień do rozcierania tuszu. I wreszcie jedwab albo papier – cieńszy, grubszy, w różnym stopniu chłonący wilgoć. Z czasem do tego zestawu dołączył „piąty skarb” czyli farby, coś jak nasze akwarele. Aby ocenić ich jakość, chiński malarz nie robił jednak testów na papierze, tylko próbował, jak smakują!
O tym, ile trzeba było ćwiczyć, aby osiągnąć perfekcję, mówi anegdota o pewnym artyście, który dostał zamówienie na koguta. Po roku wezwał zleceniodawcę i z brawurą na jego oczach nakreślił ptaka. Obraz był piękny, ale cena według klienta stanowczo za wysoka jak na kilka minut pracy. Wtedy malarz otworzył drzwi pracowni i pokazał setki szkiców, nad którymi pracował przez rok, zanim osiągnął perfekcję.
Świat bez Słońca
Choć trudno nam to sobie wyobrazić, większość artystów nigdy nie malowała człowieka, bo światem była przyroda, a ludzie jedynie tłem. Z czasem przybywało też amatorów tylko jednego motywu. Zajmowali się na przykład bambusem albo rakami czy górą. Tematem samograjem była kwitnąca śliwa. Symbolizowała niewinność i dziewictwo, poza tym zapowiadała utęsknioną wiosnę. Ale ceniono też sosnę, bo jest wiecznie zielona, magnolie, peonie, przypisując im symboliczne znaczenia.
Ze zwierzaków jako pierwszy pojawił się koń, potem bawół, pies, kot i cała menażeria. Na wyobraźnię malarzy szczególnie działał pięknie zbudowany tygrys. Przy okazji uznawany za króla zwierząt lądowych.
Wśród skrzydlatych prym wiodą ptaki wodne, przede wszystkim żuraw. To towarzysz nieśmiertelnych i symbol długowieczności. A ci, dla których realny świat był niewystarczający, malowali smoki, jednorożce albo trzynogie żaby.
No i pejzaże. Z ulubionymi górami i wodą, nieraz z zarysem wioski i malutkiego człowieka. Wilgotne, mgliste i magiczne. Zobaczymy na nich księżyc, ale słońca nigdy. Powód? Chińscy malarze nie znali… cienia. Nie malowano też równin! Ludzie z kolei najlepiej wyglądali w pałacu. Bywali na koncertach, ucztach, damy dworu czesały włosy, wojownicy dosiadali koni…
Czerwony certyfikat
Każdy obraz miał pieczęć albo i kilka. Jedną przystawiał malarz zamiast podpisu. Jeśli przeczytamy na niej coś w stylu „Sala Dziesięciu Tysięcy Bambusów”, jest to nazwa atelier. Kolejne pieczątki należały do następnych właścicieli, kolekcjonerów, cesarzy.
Dziewczyna z muzeum miała jadeitowy stempelek w kształcie lwa. Trzymała go w porcelanowym naczyniu z hubą, nasyconą mieszanką oliwy i cynobru. Tak samo, jak jej mistrzowie z X wieku.
Tekst: Beata Woźniak
Korzystałam z książki Pala Miklósa „Malarstwo chińskie”, Wyd. Artystyczne i Filmowe, Warszawa, 1987
Zdjęcia: The Granger Collection NY/Forum, Werner Forman/Forum, Corbis/Fotochannels, Shutterstock, Wikipedia
Dziękujemy za zdjęcia Muzeum Narodowemu we Wrocławiu oraz Stowarzyszeniu polsko-chińskiemu na rzecz kultury i sztuki (z wystawy: „Duch dawnego Chang’an. Tradycyjne malarstwo chińskie współczesnych artystów z prowincji Shaanxi”).
reklama