Majster od sztuki

Artyści

Bożyszcze studentów, niezrównany imprezowicz i pracuś przy sztalugach. Kazimierz Ostrowski zaczął od malowania nazw na burtach statków w Gdyni.

Twarz opalona, poorana bruzdami, okolona bokobrodami. Nos wyrazisty, szpakowate, proste włosy. Ruchy majestatyczne. Profesor i mistrz, choć wolał, żeby nazywać go „majstrem”, nie „mistrzem”. Na balu przebierańców podszedł do niego jeden ze studentów: „A profesor czemu nie w przebraniu?”. „Synu, a może głodny jesteś, pić ci się chce?” – odpowiedział pytaniem nauczyciel. Usłyszawszy potwierdzenie, rozchylił poły marynarki. W kieszenie miał wetknięte piersiówki i kilka parówek. Obok luzem garść sałatki w majonezie. „Bo widzisz, synu, ja się przebrałem za barek przenośny!”.

Piękny zawód: traktorzysta

Przez lata twórczej pracy Kazimierz Ostrowski wyrósł na legendę trójmiejskiej sceny sztuki. U jej źródła leżały dwie – z pozoru nieprzystające – cechy charakteru: zamiłowanie do zabawy i do ciężkiej pracy. Brylujący w sopockich i gdyńskich kawiarniach artysta przy sztalugach zmieniał się w pracusia. Malował temperą z woskiem, techniką czasochłonną, wymagającą umiejętności i cierpliwości.

Sam mieszał farby, korygował odcienie. Gdy swoje wizje przenosił na duże powierzchnie, np. ściany, zawsze rozrysowywał wzór na pokrytej kratką kartce. Bawiło to studentów, którzy chcieli ułatwiać sobie pracę, używając epidiaskopu albo rzutnika. Ostrowski był zbulwersowany. „Kratka stosowana była przez malarzy od pokoleń – tłumaczył. Służy do namysłu, bo kopiując kolejne fragmenty, masz czas przypatrzyć się detalom”.

Sumienność w pracy nie przeszkadzała w zabawie. Chętnie imprezował ze studentami, ale gdy ci pod koniec semestru zwlekali z pokazaniem obrazów, ironicznie się uśmiechał i mówił: „Możecie nie pić. A w ogóle jest tyle pięknych zawodów – na przykład traktorzysta!”. Mieszanka swawolności i oddania sztuce sprawiały, że otaczany był bogobojną niemal czcią.

Kazimierz, zwany przez przyjaciół Kachu, zaczął przygodę ze sztuką nietypowo. Jego ojciec miał w Berlinie warsztat malarstwa pokojowego i szyldów reklamowych. Gdy rodzina przeniosła się do Poznania, Kachu zaczął terminować u ojca. W 1934 roku wyruszył z bratem na piechotę do Gdyni – nowej ziemi obiecanej. Zatrudnił się w stoczni jako liternik, malował nazwy na burtach statków (Kościuszko i Batory to jego dzieło).

Jednocześnie próbował tworzyć pierwsze własne kompozycje. Były dość niezdarne, choć niepozbawione poczucia humoru. Namalował na przykład portret ojca jako harmonisty, ustrojonego w wielki kapelusz. Gdy wybuchła wojna, trafił do obozu w Stutthofie. Zwolniono go po roku, ale zaprzęgnięto do prac przymusowych. Pod Kłodzkiem kopał umocnienia dla niemieckiej armii. Po wyzwoleniu na chwilę powrócił do dawnego zawodu – z ojcem i braćmi zaproponował usługi Urzędowi Miejskiemu w Gdyni. Malowali polskie szyldy i nazwy ulic. Lata spędzone na fizycznej pracy nauczyły malarza szacunku dla robotników.

Nie była to idylliczna miłość zafascynowanego Marksem socjalisty. Kachu znał robotniczy los od podszewki. Czasem dla żartu, w ogniu podlanych wódką kawiarnianych dyskusji o sztuce, przybierał maskę prostaczka. Stąd też pewnie upierał się, by nazywać go „majstrem”, nie „mistrzem” – pamiętał o swoim rodowodzie. Jeden ze studentów wspominał, jak wędrując kiedyś przez miasto z profesorem, zauważył człowieka malującego płot. Osobnik ów był nad wyraz podobny do jego towarzysza. I rzeczywiście – panowie padli sobie w ramiona, a Kachu wyjaśnił: „to mój student, a to mój brat”. Z całej rodziny tylko on awansował społecznie.

Malarz pokojowy

Awans ten przebiegł dość szybko. Kachu dostał się do sopockiej PWSSP i zaczął studia u Nachta-Samborskiego. W 1949 roku dostał stypendium na studia w Paryżu. Do tamtejszej ASP chodził równo trzy dni. Potem przeniósł się do prywatnego atelier Fernanda Légera. W Paryżu zaprzyjaźnił się z Aliną Szapocznikow i Jonaszem Sternem. Gdy po roku wrócił do Polski, pokazał na wystawie paryskie obrazy, jak na owe czasy nowoczesne i nieco inspirowane sztuką nauczyciela.

Płótna wisiały ledwie kilka godzin. Zdjęto je w atmosferze skandalu, bo „tak się nie maluje”. Rozgoryczony Kachu obrazy paryskie pokazał publicznie dopiero w 1985 roku. Zamiast do pracowni, powrócił „na rusztowania”, choć już nie do roboty prostego malarza pokojowego. Zabrał się za projektowanie elewacji kamienic na gdańskiej Starówce. Potem zrobił jeszcze ceramiczną mozaikę w gdyńskim Teatrze Muzycznym, jest również autorem polichromii w kościele św. Wawrzyńca w Gdyni.

Artysta szybko powrócił do malarstwa sztalugowego. Fascynowały go katedry i kościoły, ale tworzył też kompozycje fantastyczne, jak choćby serię „Baśni kaszubskich”. Na słynnej wystawie w Arsenale w 1955 roku pokazał kilka obrazów. Krytyk Janusz Bogucki pisał wtedy o „wystawie niebyłej” tych młodych i nowoczesnych, którzy porzucili „lakierniczy socjalizm”, by poszukiwać własnych środków ekspresji.

Od tego czasu Kachu regularnie wystawiał, organizowali też z Józefem Pankiem słynne malarskie plenery. „Natura jest tak bogata, że trzeba ją podpatrywać, a potem o niej śpiewać” – mówił. W połowie lat 60. dzielił czas między pracownię a pracę naukową w gdańskiej PWSSP. Studenci twierdzili, że pod jego skrzydła trafiali ci „najzdolniejsi, najgłośniejsi i najlepiej imprezujący”.

Pasowanie na artystę

Do podopiecznych Kachu miał stosunek niemal ojcowski. Korekty w pracowni przeciągały się do późnej nocy, potem któryś z młodych odwoził profesora taksówką do domu. Na ogół powrót się przeciągał, bo po drodze odwiedzali knajpy. Uczył studentów tajników malarstwa, ale nie stronił od poetyckich przemyśleń. „Namaluj to tak, jakby siedziała tu przed chwilą piękna dziewczyna i został po niej tylko zapach perfum” – radził młodemu malarzowi biedzącemu się nad martwą naturą ze stołem i krzesłem.

Miał silną osobowość, a jednak żaden z uczniów nie malował w jego stylu. Zapewne też dlatego, że nie znosił bałwochwalców. Wszyscy w pracowni czekali na sakramentalne zdanie: „Powiedz matce, że jesteś malarzem”. Było to niczym pasowanie na artystę, ważniejsze niż obrona dyplomu.

Artystyczne towarzystwo ostro balowało. Kachu lubił wypić. Uwielbiał też operę i zmuszał studentów do śpiewania pieśni Moniuszki, a potem sztorcował ich, bo fałszowali. Jerzy Ostrogórski wspominał imprezę, którą zorganizował z okazji otrzymania tytułu docenta. Kachu odśpiewał „Marsyliankę”, po czym wygłosił krótką laudację. Brzmiała ona: „Ty pie….. El Greco!”. Gdy następnego dnia nie zjawił się na umówionym spotkaniu, zaniepokojony Ostrogórski chwycił za telefon. Po kilku sygnałach usłyszał schrypnięty głos: „Tu kapitan Nemo…”.

Malarstwo Ostrowskiego spodobało się krytykom. O jego płótnach pisali Marian Bogusz i Ignacy Witz, a w 1977 roku Bożena Kowalska poświęciła mu monografię. Opowiadała o żywiołowym temperamencie, tęsknocie do monumentalizmu i upodobaniu dekoracyjności. Jonasz Stern dodawał, że jego malarstwo jest wolne od wszelkiej pozy i chwilowości. Artysta mimo namów nie uległ fascynacji nowoczesną techniką i artystycznymi możliwościami komputerów. „A co będzie, jak zabraknie prądu?” – pytał ironicznie.

Kachu zmarł 12 lipca 1999 r. Trzy lata potem gdański oddział ZPAP-u ustanowił nagrodę jego imienia. Do tej pory dostało ją dziesięciu wielkich, wśród nich Teresa Pągowska, Kiejstut Bereźnicki, Stefan Gierowski, Tadeusz Dominik.


Tekst: Stanisław Gieżyński
Fotografie: Muzeum Narodowe w Gdańsku, Katalogi aukcyjne, wikipedia

Nr 8 (116/2012) 

reklama