Karol Hiller - ostatni romantyk

Artyści

Mówiono o nim: „ostatni romantyk”. A Karol Hiller oprócz abstrakcji, ikon i pejzaży potrafił też namalować, jak cukier krzepi.

Głowę nosił wysoko. Nigdy nie schlebiał gustom masowej publiczności, lecz szedł własną drogą. Sławy nie doczekał, a uznanie plastycznej braci przyszło późno, bo dopiero rok przed śmiercią. W 1938 roku łódzki awangardysta Karol Hiller dostąpił zaszczytu wystawy w warszawskim Instytucie Propagandy Sztuki. W galerii zaprezentowano 45 prac. Zachwycony pisarz i malarz Jerzy Hulewicz zanotował, że „Hiller zdystansował nas wszystkich”, co było miłą odmianą po recenzji w „Kurierze Łódzkim”, której autor sugerował, że „oprawne w ramy faktury pana Hillera przypominają swe przeznaczenie praktyczne – wycieraczek do nóg”.

Nigdy potem nie pisano o Karolu Hillerze z taką egzaltacją ani nie zorganizowano mu większej ekspozycji. Artysta nie miał szczęścia do historii. Dwukrotnie stracił swój dorobek: najpierw w latach 20. w Kijowie, później, gdy podczas wojny przepadła większość jego prac. Dziś możemy zobaczyć tylko 12 obrazów (z różnych okresów twórczości), opracowane przez niego ekslibrisy oraz szkicownik pełen pomysłów, których nie dane mu było przenieść na płótno.

Sekrety dawnych mnichów

Karierę zaczął od skrzypiec. Koledzy ze szkoły wspominali, że grał przepięknie, ale zazdrościli mu też, że potrafił rysować i rzeźbić, bo z okazji stulecia urodzin patrona gimnazjum – Mikołaja Gogola – zrobił imponujące popiersie pisarza.

Mimo to ojciec, pabianicki tkacz, upierał się, żeby wszechstronnie utalentowany najstarszy syn został... włókiennikiem, zgodnie z rodzinną tradycją. Karol miał być farbiarzem i dlatego trafił na studia chemiczne do Darmstadt. Po roku jednak przeniósł się do Warszawy na architekturę, bo wydawała się bliższa jego plastycznym fascynacjom. Jednocześnie próbował też dostać się na ASP w Petersburgu. Bez skutku. Podobno dlatego, że w kwestionariuszu zadeklarował się jako katolik. Z drugiej jednak strony mówiło się o rekrutacji przez losowanie, więc Karol mógł mieć po prostu pecha. Wyszło mu to jednak na dobre, bo petersburska uczelnia tkwiła w akademizmie i skutecznie hamowała nowatorskie zapędy młodych malarzy.

Trafił więc do Moskwy, ale wraz z wybuchem wojny ewakuowano jego uczelnię. Wcielono go do saperów i przeniesiono do Kijowa, gdzie jako kartograf dosłużył się stopnia kapitana. Ukraina zmieniła życie młodzieńca. Po pierwsze, ożenił się ze starszą od siebie wdową po koledze z frontu, Jadwigą Machan primo voto Morawską, która miała już syna z pierwszego małżeństwa. Po drugie, zaczął studia na kijowskiej akademii u profesora Bojczuka. Ten zaszczepił mu zamiłowanie do techniki temperowej i ikon, które zresztą Hiller do połowy lat 20. malował na deskach i tekturze. Przyjaciel malarza, poeta Witold Wandurski tłumaczył, że źródłem tej fascynacji były „tajemnicze przepisy wygrzebane z rękopisów dawnych mnichów”.

Miasto brudne i… kochane

Z Wandurskim połączyły Hillera więzy artystycznej przyjaźni. Poznali się jeszcze w Moskwie, ale wspólne działania podjęli już w Łodzi, do której Karol z rodziną wrócił w 1921 roku. Jego przyjaciel poeta pisał prosto: „Byliśmy zakochani w naszym rodzinnym, brudnym i cuchnącym mieście”.

Ono zaś stawało się dla nich inspiracją. Zapuszczali się w najdalsze zakamarki podczas swoistej wyprawy przez „miasto, masę, maszynę”, by – jak to tłumaczył Hiller – odkrywać „futuryzm i naturalny kubizm”, co w praktyce oznaczało malowanie uproszczonych, industrialnych krajobrazów.

Obaj artyści twierdzili, że wygląd miasta kształtują byle jakie, mieszczańskie gusta i starali się to zmienić. Szukali więc miejsc, gdzie nie dotarła ta estetyka, i próbowali pokazywać ludziom, że sztuka może też wyglądać kompletnie inaczej. Karol dekorował sale robotnicze w duchu awangardowego malarstwa. Wandurski twierdził, że gdyby jakikolwiek inny malarz zaproponował robociarzom wykonanie takich murali, zostałby wyśmiany. Hiller był jednak swój…

Żył w niewielkim mieszkanku, wszędzie unosił się zapach kotów, które „mruczały, chodziły po stołach, ocierając się bezkarnie o domowników”. Biedował, ale swój los znosił z arystokratycznym spokojem i nonszalancją. Gdy przychodzili goście, na stół trafiały ostatnie zapasy. Następnego dnia Jadwiga brała w okolicznych sklepikach jedzenie na kreskę. Zaprzyjaźniony dyrektor łódzkiego muzeum sztuki kilkakrotnie interweniował w magistracie, bo rodzinie malarza groziła eksmisja.

Awangarda i proza życia

W kwestiach sztuki był radykałem. Artystów dzielił na trzy kategorie: twórców, snobów i epigonów. A pogarda, jaką darzył „epigonizm permanentny”, który rozwijał się „w atmosferze nieuctwa, megalomanii i życiowego sprytu”, nie przysporzyła mu przyjaciół w kręgu sztuki.

Stanowcze sądy nie powstrzymywały jednak biedującego malarza od chwytania się przeróżnych prac. Wymalował wnętrza kilku kawiarni, między innymi Ziemiańskiej. Tworzył dość dobrze sprzedające się pejzaże wiejskie i miejskie oraz obrazy kwiatów, które sygnował podpisem „KH”. Trochę rysował dla reklamy, m.in. ilustrację słynnego sloganu Wańkowicza „Cukier krzepi!”. Robił też ekslibrisy dla adwokatów, lekarzy i osób z towarzystwa, co przyniosło mu nawet pewną sławę, bo jego prace pokazano na międzynarodowej wystawie w Los Angeles.
Po latach poszukiwań malarsko-chemicznych stworzył absolutnie nowatorską technikę plastyczną, polegającą na malowaniu gwaszami i temperami na szklanych lub celuloidowych płytach, następnie odbijanych techniką fotograficzną. Nazwał ją heliografiką.

Człowiek o wielu twarzach

W jego biografii nie ma wątku „Och, Karol!” – zamiast skandali, kobiet, alkoholowych ekscesów jest jedna żona i sztuka, której Hiller podporządkował całe swoje życie. Wyznawał filozofię Bergsona, uwielbiał psychologizm powieści Conrada i Prousta. Dawni przyjaciele mówili o nim: „wykwintny umysł”. Rzadziej wspominało się, że choć nigdy nie krył swoich niemieckich korzeni, był też polskim patriotą. I to w najbardziej romantycznym wcieleniu.

Na początku wojny wezwało go gestapo. Przyjaciel, poeta Mieczysław Jastrun, radził: „Uciekaj do Warszawy, wyrób fałszywe papiery”. Karol nie chciał. „Jeśli ucieknę, prędzej czy później mnie złapią. A wtedy nie będzie dla mnie ratunku. Poza tym ucieczka naruszałaby moją godność…”. Trafił do obozu koncentracyjnego w Radogoszczu. Choć znakomicie mówił po niemiecku, do oprawców odzywał się wyłącznie po polsku.

Oskarżono go o działalność lewicową (którą zresztą prowadził) i po parodii procesu skazano na śmierć. Gdy 7 grudnia 1939 roku Jadwiga zaniosła mu do obozu paczkę, strażnicy jej nie przyjęli. To był znak, że Karol nie żyje.

W powojennym zamieszaniu pamięć po Hillerze zaginęła. Dzisiaj nie ma już nawet grobu zmarłej w latach 70. Jadwigi, a jej kwaterę na cmentarzu sprzedano. Mieczysław Jastrun wspominał, że z muzeum usunięto obrazy. Monograficznej wystawy doczekał się dopiero w latach 60.

W Łodzi nie ma nawet tablicy pamiątkowej. Podobno był plan nadania jego nazwiska jednej z ulic, ale sprawa rozmyła się w dyskusji radnych o tym, czy „był Polakiem”.
Był. Tak samo jak w swoim malarstwie bywał mistykiem, realistą, abstrakcjonistą, surrealistą i konstruktywistą (czasami nawet równocześnie!). Zaprzyjaźniony łódzki muzealnik Marian Minich nazywał go jeszcze „ostatnim romantykiem fin de siecle’u”.

Tekst: Stanisław Gieżyński
Zdjęcia: katalog zbiorów „Karol Hiller 1891-1939. Nowe widzenie”. Muzeum Sztuki w Łodzi.

reklama