Zostałem malarzem z trzech powodów: po pierw-sze Tadeusz Brzozowski przywiózł mi w prezencie słoik terpentyny weneckiej, po drugie Stefan Gierowski pofatygował się do Falenicy, by zrobić korektę „młodszemu koledze”, a po trzecie poznałem Grochowiaka. Miał 23 lata, ja 21 i on się do mnie odnosił jako do malarza – tak początki swoich związków z malarstwem wspominał Jerzy Stajuda.

W tamtych czasach był studentem architektury na Politechnice Warszawskiej. W zawodzie kariery nie zrobił, a jego malarstwo pozostawało odrobinę w cieniu, choć pierwsze obrazy pokazał jeszcze na studiach. Zaczął też pisać o sztuce i rozgłos zdobył właśnie tekstami.

Profesjonalna działalność krytyczna – wedle słów twórcy – trwała od października 1956 do marca 1968 roku. Przez te lata przeszedł przez szereg redakcji – od „Współczesności” przez „Przegląd” i „Nową Kulturę”. Stworzył niepowtarzalny styl pisania o sztuce, pozbawiony pseudonaukowego bełkotu, jego teksty były błyskotliwe, pełne trafnych osądów. Potem mówił, że „krytyka pisana co najwyżej dodaje pozłoty czemuś, co już dawno jest sprzedane lub ukradzione”. Poza tym uważał, że pisanie jest umysłowo ciekawsze, bo żeby żyć z malarstwa, trzeba by robić chałtury, malować witryny sklepowe i inne „pikasy”. Na malarstwo zarabiał więc słowem. Na szczęście „styl życia był ascetyczny, wódka, książki i farby tanie”.

Utrzymywał bliskie związki z Arturem Nacht-Samborskim, którego uważał za mistrza i mentora. Przyjaźnił się też ze Stanisławem Grochowiakiem, z którym po zwolnieniu z redakcji „Za i Przeciw” planował nawet założyć... teatr uliczny i grać w nim sztuki Apollinaire’a. O malowaniu mówił, że jest z nim taki problem, że nie można jednocześnie czytać książek. Nazywał to „kondycją szewca”, który siedzi w suterenie, a tylko przez okienko „nóżki mu migają”. Przewaga malarstwa była według niego jedna: dostarcza mało okazji do nerwic i upokorzeń.

Trudno powiedzieć, co dokładnie skłoniło go do rzucenia pióra i skupienia się na obrazach. Z pewnością dokuczliwa była cenzura i polityczne naciski. Stajuda poglądy miał bezkompromisowe i walił prosto z mostu. O malarzach abstrakcjonistach, którzy w okresie socrealizmu chcieli przestawić się na malarstwo figuratywne, pisał, że jedynym honorowym wyjściem byłoby dla nich malowanie Jezusa albo marszałka Piłsudskiego.

Wspominał też o awanturze, bo w recenzji napisał, że partyzanci na jakimś obrazie strzelają lewą ręką. Tymczasem sprawa nie była polityczna, lecz techniczna – malarz po prostu popełnił błąd. Tak czy owak w 1968 roku, gdy „w powietrzu brzęczały radzieckie transportery”, zakończył karierę krytyka.

„Moje intencje są formalne: podziały, linijki, góra, dół” – pisał o swoim malowaniu Stajuda. Krytycy i przyjaciele widzieli w obrazach znacznie więcej. Malarz ze śmiechem wspominał, że gdy w 1981 roku pokazywał swoje prace w Paryżu, pewien Francuz skomentował je tak: „Wszystko dobrze, tylko po co ta stocznia? Wy, Polacy, nawet w malarstwie nie potraficie uwolnić się od polityki!”. Obraz, który Francuz oglądał, był oczywiście abstrakcyjny.

Wiele osób dopatrywało się związku między malarstwem Stajudy a muzyką, szukając w kreślonych na papierze liniach odzwierciedlenia zapisu nutowego. Artysta był bowiem znakomitym muzykiem, grał na kilku instrumentach i swój czas dzielił właśnie między malowanie a muzykowanie. Wspominając Stajudę, Witold Lutosławski pisał, że „musiał mieć niemałe wykształcenie muzyczne, bo na koncertach widywany był z partyturą na kolanach”.

Wielki kompozytor mylił się – Stajuda był piekielnie zdolnym samoukiem. W mieszkaniu trzymał fortepian i fisharmonię, regularnie na nich grywał. Krytyk muzyczny Dorota Szwarcman wspominała o ciągnących się do późnej nocy wspólnych muzycznych sesjach. Razem grali, puszczali płyty, dyskutowali. Dochodziło do tego, że zamiast wyrażać jakieś emocje słowami, po prostu włączali sobie fragmenty utworów.

Artysta tworzył bardzo dużo, wystawiał głównie za granicą. O swojej twórczości czasem mówił jako o „malarstwie hypnagogicznym”, czymś uchwyconym na pograniczu snu i jawy. Sny zapamiętale spisywał lub dyktował przyjaciołom. Eksperymentował z rysunkiem „automatycznym”. Aleksandra Semenowicz, towarzyszka życia malarza, wspominała, że „czasem rysował w pijanym widzie; rysunki spadały jak liście na podłogę, nigdy ich potem nie oglądał”.

Sam malarz notował w dzienniku: „Kac, więc od rana malowanie akrylem – bardzo dobre. Rysowanie auto – złe”. W chwilach wolnych oddawał się swoim hobby: studiowaniu chińskiej kaligrafii (jak twierdził – namieszało mu to w głowie) oraz... morfologii okrętów wojennych. Z uporem i precyzją sklejał z pomocą synów kolejne modele pancerników i niszczycieli.

Gdy wprowadzono stan wojenny, mieszkanie Stajudy stało się swoistym salonem towarzyskim. Były spotkania, dyskusje i wernisaże, przychodzili malarze, krytycy i pisarze. W kilku zapuszczonych pokojach, bo Stajuda o porządek nie dbał, pełno było szkiców, obrazów, partytur i płyt, z fortepianem i fisharmonią w samym centrum.

Życie malarza toczyło się utartym torem: malowanie i muzyka. W dzienniku notował, że „farb brak” oraz „ograniczenie papierosów (strach o kuśkę), niecałe dwie paczki; zresztą papierosów nie ma...”. Odskocznią od ponurej codzienności stanu wojennego były letnie wyprawy na dziką plażę nad Wisłą, tradycyjne miejsce spotkań nudystów. Malarz bywał tam od czasów młodości, gdy jeszcze, jak wspominał, milicja pałami przeganiała golasów.

Pod koniec lat 80. Stajudę poproszono o prowadzenie zajęć z rysunku na warszawskiej ASP. Mieszkanie przy Wiejskiej zapełniło się studentami. Uwielbiali malarza za jego bezpośredniość i erudycję. Były rozmowy o sztuce, wspólna praca, alkohol. Nad wszystkim wisiała jednak jakaś atmosfera rozkładu. Stajuda nie dbał o przedmioty, uważał, że rozpad to stan naturalny. – Trzeba stołowi pozwolić umierać razem z nami – mówił. Siebie samego traktował równie niefrasobliwie.

W dzienniku pisał: „jadłem przez cały dzień: ½ serka, 2 łyżki dżemu, 1 parówkę, 1 kawałek chleba, ½ litra wódki”. Katarzyna Kozyra, wówczas studentka Stajudy, twierdziła, że znajomi dali mu fuchę na ASP, żeby wyprowadzić go z depresji. Tryb życia dał jednak o sobie znać. U malarza zdiagnozowano raka płuc, przeszedł ciężką operację. Lekarze zabronili mu jeździć na plażę nudystów, więc gości w domu przyjmował na golasa. Nagi, z paskudną szramą na plecach, siadywał przy fortepianie. O jakimś swoim śnie, bo oczywiście ciągle coś notował, napisał: „w popołudnie słoneczne chodziłem jak po śmierć”. Zmarł 21 marca 1992 roku.


Tekst: Stanisław Gieżyński
Fotografie: Muzeum Narodowe we Wrocławiu/fot. Arkadiusz Podstawka, katalogi aukcyjne
Wykorzystano: J. Stajuda, „O obrazach i innych takich”, Muzeum ASP, Warszawa, 2000;
„W południe słoneczne chodziłem jak po śmierć”, katalog wystaw, CSW Zamek Ujazdowski, Warszawa 1993;
Rozmowa z Katarzyną Kozyrą, „Galeria a.r.t. 1992-1997 (katalog), wyd. Galeria a.r.t., Płock 1999

reklama