Józef Brandt z Warszawy

Artyści

Jeśli chodzi o promocję polskiej kultury za granicą, Józef Brandt nie ma sobie równych. Działał ze skutecznością, o której współcześni specjaliści od PR mogą co najwyżej pomarzyć.

Piękna sylwetka, sumiasty blond wąs i uśmiechnięte błękitne oczy, a do tego maniery godne księcia, wielki talent malarski i ostentacyjny wręcz patriotyzm – osiadły w Monachium Brandt był chodzącą reklamą polskości. Reklamą, której wdzięcznym adresatem były przede wszystkim europejskie elity, w tym potężny zastęp koronowanych głów. Sam zresztą zachowywał się jak oświecony monarcha.

Zawsze otoczony świtą przyjaciół, uczniów, dziennikarzy i marszandów sprawował rządy nad rosnącą w siłę kolonią polskich artystów w Monachium. Wspierał swoich „poddanych” radą i pomocą, często także materialną, inspirował, zachęcał, łaskawie wysłuchiwał komplementów. Nigdy nie jadał i nie pracował w samotności – mawiał, że gdy staje przed sztalugami bez towarzystwa, „zaraz staje się rozdrażniony i rozprasza się”. Nieżyczliwi oskarżali go o snobizm, ale w Józefie nie było ani krzty fałszu czy nadęcia. On po prostu urodził się po to, by zostać nestorem.

Pochodził ze szlacheckiej rodziny pełnej artystów i społeczników. Jego matka i wuj uprawiali amatorsko rysunek oraz malarstwo, ojciec i dziad byli lekarzami. Ojciec zmarł zresztą na tyfus, niosąc pomoc ofiarom epidemii w 1846 roku, gdy Józef miał zaledwie pięć lat. Przyszły „generał sztuki polskiej” długo nie mógł się zdecydować, którą obrać drogę. Oprócz nauki w warszawskim Instytucie Szlacheckim, interesował się żywo muzyką, śpiewem oraz malarstwem (w tej właśnie kolejności).

Jednak w 1858 roku pojechał do Paryża nie po to, by szkicować damskie krągłości i wcierać farby w płótno, ale żeby uczyć się, jak budować mosty i drogi. Po zajęciach w szkole inżynierskiej maszerował jednak prosto do pracowni Juliusza Kossaka – malarskiego „guru”, u którego pobierał lekcje jeszcze w Warszawie. A kiedy Kossak zdecydował się wrócić w ojczyste strony, Brandt jak zahipnotyzowany podążył za nim.

Wspólnie objechali Podole oraz Ukrainę. Wielomiesięczna artystyczna włóczęga całkowicie odmieniła niedoszłego inżyniera – zakochał się w Kresach, koniach, w lokalnym folklorze i historii. Wreszcie, wspólnymi siłami Kossaka i rodziny Brandtów udało się przekonać Józefa, że nie ma co się rozmieniać na drobne, że powinien zapomnieć o mostach, zdecydować się na malarstwo i natychmiast przystąpić do intensywnej nauki. Najlepiej w Monachium.

7 lutego 1863 roku rozanielona gospodyni wręczyła klucze do mieszkania przy Landwehrstrasse swojemu nowemu lokatorowi – wysokiemu, czarującemu blondynowi o powierzchowności arystokraty. Dziesięć dni później ów młodzieniec zapisał się do słynącej z tolerancyjnej atmosfery Królewskiej Akademii Sztuki. Zrobił to jednak bardziej z poczucia obowiązku i z rozsądku niż ze szczerej chęci.

Józef Brandt, przyzwyczajony do elitarnych szkół i prywatnych lekcji u malarskich sław, ani myślał siedzieć w tłumie studentów i nudzić się, szkicując gipsowe odlewy. Dlatego zrobił co tylko w jego mocy, żeby zostać przyjętym na nauki do Franza Adama – „po śmierci Verneta pierwszego na świecie malarza koni”.

Pracownia tegoż artysty była spełnieniem marzeń ambitnego szlachcica. Przestronna, niezwykle elegancka, wypełniona po sufit „pomocami naukowymi”, wypchanymi zwierzętami, ruchomymi manekinami, kostiumami, a co najważniejsze, przystosowana do potrzeb wyjątkowych modeli, czyli czwórki należących do gospodarza koni (każdy innej maści). Co więcej, Adam miał szczęście pojąć za żonę baronównę, więc na rodzinnych obiadkach oprócz gospodarzy i uczniów zasiadała do stołu monachijska śmietanka towarzyska. Konie i arystokracja!

Brandt był w swoim żywiole. Szybko zjednał sobie szlachetnych gości, pozawierał korzystne przyjaźnie, zaczął bywać razem z Adamem na dworze królewskim, w pałacach i rezydencjach. I wtedy, by nauczyć go pokory, los sprawił, że zakochał się… ponad stan. Panna nazywała się Sophie Stahl, była młodziutką, ale już bardzo sławną sopranistką, a przy okazji częstym gościem na obiadach w domu Franza Adama.

Brandt zobaczył ją w roli Małgorzaty w „Fauście” i wpadł po uszy. Nazywał ją „panną Zofią”, komplementował, zabawiał wyszukaną konwersacją i robił, co mógł, byle ukryć albo chociaż zbagatelizować swoje uczucie do niej. Wiedział dobrze, że dziewczyna, którą adorują królowie, nigdy nie wyjdzie za nieznanego malarza. „Żadnego obrazu nie sprzedałem, jeżeli tak dłużej pójdzie, to wstąpię do chórów wielkiej opery i będę za dwanaście krajcarów cały wieczór ryczał. Ale za to (…) będę blisko mojej Zosi”, pisał do przyjaciela. Na szczęście sława była tuż za rogiem.

Zaczęło się od sukcesu obrazu „Chodkiewicz pod Chocimiem” na Wystawie Światowej. Komplementy i uznanie publiczności zawsze były główną siłą napędową Brandta, więc kiedy w roku 1869 przyznano mu Wielki Złoty Medal za „Strojnowskiego przedstawiającego arcyksięciu Leopoldowi zdobyte konie”, uznał, że czas zacząć działać na własną rękę. Przeniósł się do własnej pracowni, która błyskawicznie stała się jedną z najważniejszych atrakcji miasta.

Korowody dziennikarzy, marszandów i arystokratów prowadzone przez samego księcia-regenta dzień w dzień pielgrzymowały do tego niezwykłego apartamentu wypełnionego po brzegi kolekcją polskich i ukraińskich tkanin, uzd, siodeł, naczyń, strojów i XVII-wieczną bronią (artysta zapisał ją w testamencie narodowi polskiemu).

Brandt promował ojczyznę, jak tylko mógł. Obrazy podpisywał „Józef Brandt z Warszawy”, urządzał u siebie staropolskie święta i Wielkanoc, a na wizyty do lokalnych szych najczęściej wdziewał… kontusz. Zaczął prowadzić nieformalną szkołę malarstwa dla coraz liczniej ściągających do Monachium Polaków. Jego patriotyzm przekładał się także na kwestie romantyczne.

Po nieudanym romansie z piękną Sophie, postanowił, że jeśli się ożeni, to tylko z Polką. Najchętniej z taką jak Helena Pruszakowa, żona przyjaciela – troskliwą, zaradną, odpowiedzialną, a na dodatek ziemianką! Kiedy Helena owdowiała, nie zastanawiał się długo – wziął ją do siebie razem z „dobrodziejstwem inwentarza”, czyli z dwójką dzieci i podradomskim majątkiem Orońsko. Cała rodzina, która z czasem powiększyła się o dwie córki, jeździła tam na coroczne wakacje.

Sławny i bogaty Brandt żył jak w bajce, długo i szczęśliwie. Tyle, że aby nadążyć za zamówieniami płynącymi nieprzerwanie z europejskich dworów i pałaców, popadł w końcu w rutynę i zgubił gdzieś swój kunszt. Wydawało się, że nic nie jest w stanie złamać tego wiecznie pogodnego, zdrowego starszego pana. A jednak.

Kiedy wybuchła pierwsza wojna światowa, Brandt rezydował w Orońsku. Może przebolałby jeszcze, gdyby skończyło się na ograbieniu, zniszczeniu pracowni i wysiedleniu rodziny z majątku. Ale konfiskata jego pięknych, zadbanych, ukochanych, tyle razy malowanych koni, które teraz czekała wojenna tułaczka – tego było za wiele. Brandt załamał się, rozchorował i zmarł kilka miesięcy później, mijając się z polską niepodległością zaledwie o trzy lata.


Tekst: Weronika Kowalkowska
Wykorzystano: „Józef Brandt” Teresy Sowińskiej, wydawnictwa KAW;
„Józef Brandt, Alfred Wierusz-Kowalski i inni: polska szkoła monachijska” Hansa-Petera BÜhlera, wydawnictwa Amber
Fotografie: East News, katalogi aukcyjne, archiwum

reklama