Surrealista wierny w miłości

Artyści

Jerzy Tchórzewski zakochał się raz, a dobrze. Dzięki temu zachowywał humor i malował po swojemu, nawet, gdy portfel świecił pustkami, a publiczność domagała się „Bierutów” i „Stalinów”.

Po raz pierwszy zobaczył ją na wieczorku zapoznawczym WSP. Miał dwadzieścia lat, był młody, zdolny, zadziorny i zawsze mówił to, co myślał. Koledzy zazdrościli mu „śmiałości do kobiet”, której często dowodził na potańcówkach i prywatkach – kiedy uśmiechnięty prosił do tańca, żadna nie potrafiła odmówić. Ale gdy stanął przed Teresą, „śliczną czarnowłosą (…) o jasnej cerze i pięknych oczach”, jego pewność siebie nagle prysła jak mydlana bańka.

Zamiast zabawiać rozmową – bąkał coś pod nosem ciężko zmieszany, zamiast imponować zwinnością ruchów – mylił kroki, deptał po palcach. Czemu, pytacie Państwo, rozmawiamy o uczuciach, a nie o malarstwie? Odpowiem cytatem z samego Tchórzewskiego: „(…) jestem głęboko przeświadczony, wiem, wiem z całą pewnością, że w życiu ludzkim nie ma nic ważniejszego niż miłość. (…) szczypta prawdziwej miłości przeważa szalę, ocala, zbawia”. Brzmi banalnie? Trudno. Ale skoro dla Tchórzewskiego uczucie było natchnieniem i źródłem siły, to chyba warto poświęcić mu trochę uwagi.

W każdym razie Jerzy wyszedł z wieczorku wściekły i zakochany po uszy. Całą pewność siebie, umiejętność brylowania w towarzystwie, którą nabył, studiując w Krakowie, szlag trafił. Znów był nieśmiałym chłopakiem z Siedlec, wątpiącym w swoje siły i umiejętności do tego stopnia, że pewnie nigdy nie odważyłby się złożyć papierów na ASP, gdyby nie kategoryczny rozkaz nauczycielki, Ireny Karpińskiej z Miejskiej Szkoły Malarstwa i Przemysłu Artystycznego w Siedlcach. Na wszelki wypadek zapisał się także na wydział prawa – do końca przekonany, że nie ma szans w starciu z innymi kandydatami na artystów. Rzeczywiście, w ciągu poprzednich kilku lat nie miał wiele czasu na doskonalenie warsztatu. Walczył zamiast malować. Pomimo młodego wieku (urodził się w 1928 roku), spędził dwa lata w partyzantce. Po wojnie musiał szybko nadrobić zaległości.

Na egzaminie malował akt po raz pierwszy ­­w życiu, ale i tak zdał śpiewająco. Chodził po Krakowie pijany szczęściem. Miasto wydawało mu się „krainą z baśni” – piękne, prawie niezniszczone, tętniące życiem. Idealne miejsce do „rehabilitacji” po wojennej traumie. Zakwaterowano Jerzego w pięcioosobowym pokoju, z którego zresztą szybko musiał się ewakuować. Zabawa zabawą, ale jak ktoś chce się uczyć, musi od czasu do czasu sypiać. A tam – conocne imprezy, picie, rzępolenie na gitarze… Jerzy wybłagał przenosiny i tym razem dobrze trafił. Mógł przestać zatykać uszy i skupić się na pracy.

Szybko zaprzyjaźnił się ze śmietanką młodzieży akademickiej i awangardową „starą gwardią”. Spędzał popołudnia w kawiarniach, dyskutując zajadle z Kantorem, Brzozowskim i Nowosielskim, snuł artystyczne plany z Wajdą, Tarasinem, Jaremianką i „Balzakiem” Mikulskim. Ani się obejrzał, a już był członkiem Grupy Młodych Plastyków, już współorganizował Pierwszą Wystawę Sztuki Nowoczesnej – jak się potem okazało, był to ostatni zryw wolnej sztuki przed nastaniem socrealizmu.

Wystawę zamknięto przed czasem z rozkazu ministerstwa. Ale już wcześniej otaczała ją aura skandalu. Krakowskiej publiczności, delikatnie mówiąc, nie podeszły malarskie eksperymenty Grupy. Zrobiło się naprawdę gorąco – salę wystawową szturmował wrogo nastawiony, agresywny tłum (tylko „złotousty” Jerzy Nowosielski był w stanie go okiełznać i uspokoić). Artystów wyzywano od „żydokomuny” i „pederastów”, a dyskusja z prasą i publicznością przypominała proces inkwizycyjny. Zbigniew Pronaszko, w którego pracowni uczył się Tchórzewski, zostawił w pełnej wyzwisk księdze pamiątkowej wpis: „Byłem na wystawie pięć minut i o pięć minut za długo”. Jednak członkowie Grupy byli szczęśliwi – wstrząsnęli Krakowem, zwrócili uwagę na swoją sztukę. Tyle, że zaraz potem nastał socrealizm i nikomu nie było już do śmiechu.

Tylko Jerzy znów chodził cały w skowronkach. Żenił się! Z Teresą! Po długich podchodach. Wreszcie udało mu się zwrócić na siebie uwagę ukochanej dzięki podstępowi, biletom na teatr Obrazcowa, własnym wierszom publikowanym w „Tygodniku Powszechnym” i coraz częstszym randkom w Jamie Michalikowej. Aż nadszedł ten szczęśliwy moment – 1 października 1949 roku Jerzy i Teresa wzięli ślub. Koledzy artyści stawili się w komplecie, choć, na wszelki wypadek, stanęli blisko wyjścia świątyni, a Jonasz Stern dokuczał potem Tchórzewskiemu, że „surrealista, a bierze ślub w kościele”.

Początki były bardzo ciężkie – młodym ustawicznie brakowało pieniędzy, Teresa przerwała studia na rok przed „magisterką”, żeby opiekować się urodzonym w 1950 roku synkiem, a Jerzy zmuszony był malować „do szuflady” (taki los spotykał śmiałków, którzy nie chcieli uwieczniać przodowników pracy) i podejmować się każdego zajęcia, jakie mógł znaleźć. Wiele lat żyli rozdzieleni. Teresa z małym Krzysiem pomieszkiwali u rodziny, a Tchórzewski wyjechał do Warszawy, żeby wreszcie się „odkuć”.

Dopiero po kilku latach tułania się po znajomych i rysowania obrazków do gazet (raz aresztowano go nawet za szkicowanie Pałacu Kultury!), stanął mocno na nogach. Został asystentem na warszawskiej ASP. Po długich staraniach przydzielono mu upragnioną pracownię na ulicy Solnej, do której wprowadził się z żoną i synkiem. Żeby ją zdobyć, namalował jedynego w swojej karierze „Bieruta”. Portret zresztą nie spodobał się „naczalstwu”, które zapłaciło za niego tylko pół ceny. Ale stypendium i pracownię udało się dzięki temu „odstępstwu” załatwić.

W 1957 roku Jerzy Tchórzewski, „surrealista z Krakowa”, powrócił. Nastała odwilż i wymęczona topornym socrealem publiczność zapragnęła sztuki z krwi i kości. W salach Zachęty odbyła się wystawa jego obrazów i rzeźb przyjaciółki, pełnej charyzmy i seksapilu Aliny Szapocznikow. Pokazał na niej 170 prac, wybranych z kilkuset namalowanych „do szuflady” w czasach socrealizmu. W eleganckim garniturze, z piękną żoną u boku i nieodłącznym papierosem w dłoni Tchórzewski spełniał swoje marzenie. Od tamtej pory jego twórczość cieszyła się należytym uznaniem. Mógł spokojnie pracować, eksperymentować, cieszyć się towarzystwem Teresy.

Na warszawskiej ASP znalazł spokojną przystań – na emeryturę przeszedł dopiero rok przed śmiercią, w 1998 roku. Najpierw był asystentem Jana Marcina Szancera, choć właściwie można powiedzieć, że to on kierował pracownią znanego ilustratora (tak przynajmniej uważali studenci i inni profesorowie). W 1962 roku doczekał się „własnej” pracowni malarstwa i rysunku na Wydziale Grafiki, a dwadzieścia pięć lat później – profesury. Jednak ten ostatni zaszczyt nie zrobił na nim wrażenia. Rok wcześniej nadszedł, jak to napisał potem Tchórzewski, „najczarniejszy dzień w moim życiu”. Po długiej chorobie odeszła Teresa. A z jej śmiercią świat „stracił barwy”. Tchórzewski wpadł w apatię, przestał malować, rozmawiać, zwracać uwagę na otoczenie.

Nawet na własne wnuki patrzył „jak na obce dzieci”. Kilka lat później, kiedy już otrząsnął się z letargu, napisał o Teresie: „Była dla mnie wszystkim. Nie ma w tym nic z przesady. Nie, nie była malarką, ale żyła moją pracą na równi ze mną. To nasze wspólne siły borykały się z różnymi trudnościami”. Choć z czasem powrócił do malowania (od końca lat siedemdziesiątych coraz lepiej czuł się w tematyce religijnej) i do pracy w akademii, nigdy już nie odzyskał równowagi. Powoli odchodził. Do końca zakochany i tęskniący.


Tekst: Weronika Kowalkowska
Wykorzystano: „Świadectwo oczu. Wspomnienia z lat 1946–1957”,
Jerzy Tchórzewski, Wydawnictwo literackie, Kraków 2006;
„Pisma”, Jerzy Tchórzewski, Akademia Sztuk Pięknych, Warszawa 1999
Fotografie: katalogi aukcyjne, forum

reklama