Odkrywał tajemnice farb, pragnął, by obrazy brzmiały jak muzyka, podróżował za światłem po świecie. Dla studentów JAN CIĄGLIŃSKI był prorokiem, dla krytyków – niezwykłym impresjonistą.

Brzmią jak myśli, które zerwały się z kart książek Paula Coelha. „Jedynym szczęściem jest nie pragnąć szczęścia”. „Życie jest ogrodem”. Mądrości te, nazwane „nakazami”, spisał petersburski malarz Aleksander Rubcow, wygłosił zaś jego mentor – Jan Ciągliński. Jan mówił po rosyjsku z wyraźnym polskim akcentem; gdy brakowało mu słów, bez zahamowań wtrącał polskie wyrażenia.

Współcześni wspominali, że wskazówki dawał „w języku rosyjskim, polskim, francuskim, włoskim i trochę po niemiecku”. Nie dotyczyły one, rzecz jasna, tylko szerokiej sfery duchowego coachingu. Ciągliński mówił głównie o malarstwie. Uczył go na petersburskiej akademii i w prywatnej szkole. Studenci nazywali go „szalonym Janem”, bo w sztuce nienawidził rutyny.

SZTUKA I MEDYCYNA

Pierwsze dwadzieścia lat życia spędził w Warszawie. Urodził się w domu adwokata przysięgłego Franciszka i Emilii z Żulińskich. Była siostrą straconego w 1864 roku Romana, członka Rządu Narodowego. Szybko zmarła, a chłopaka wychowywała druga żona ojca. Po gimnazjum zaczął studia medyczne. Równolegle podjął naukę w Warszawskiej Szkole Rysunkowej. Z medycyny przeniósł się na przyrodę, ale mimo ojcowskich nacisków jej nie skończył. Bogatszy o medyczną znajomość anatomii i umiejętności artystyczne kształtowane przez Wojciecha Gersona ruszył do petersburskiej akademii. Tę Jan Francewicz (jak nazywano go w Rosji) ukończył z tytułem „artysty 1 stopnia”. Zaraz po przyjeździe wynajął pracownię przy Litejnym Prospekcie, która służyła mu do czasu uzyskania profesury na uczelni. Nie biedował, choć zdarzały się drobne kłopoty.

Swoim studentom mówił: „Nie ma wyższej idei niż światło!”. Wypracował własny styl malarski, a krytycy szybko nazwali go pierwszym rosyjskim impresjonistą. Jego obrazy sprawiały wrażenie niedokończonych, malowanych pod wpływem impulsu i natchnienia. Były efektem uniesień i fascynacji, nie zaś rzemieślniczego mozołu. Ciągliński rozruszał skostniałą petersburską akademię. „Czy pan myśli o tym, by ołówek oddychał?”, pytał studenta. Drugiemu radził: „Jeszcze pana oko jest na uwięzi; pan je musi spuścić”. Działał niekonwencjonalnie. Modela w pracowni odziewał w różne szmatki, oświetlał lampami, by zmusić uczniów do wydobycia niuansów światła i koloru. Studenci go uwielbiali. Był dla nich „małym prorokiem”.  

NURZANIE SIĘ W BARWACH

Jednym z wielbicieli „szalonego Jana” był Aleksander Rubcow, zwany Saszą. Ciągliński poznał jego rodzinę przez zaprzyjaźnioną z nimi artystkę Katarzynę Wahter. Wspólnie chodzili na koncerty i do teatru, jeździli na wakacje. W mieście plotkowano, że Katarzyna była żoną Jana, Sasza zaś… przybranym synem. Nic tych rewelacji nie potwierdza, ale natura związku pary artystów pozostaje tajemnicą. Ciągliński miał jeszcze dwie życiowe pasje: muzykę oraz podróże. Był zawołanym pianistą samoukiem i melomanem. W pracowni zawsze stał fortepian, na którym często przygrywał swym uczniom. Sam chciał, by jego obrazy „brzmiały”. Organizował wieczorki kameralne, na których pojawiali się znani muzycy. Jan często ich malował. Stąd portrety Józefa Hofmanna, Józefa Śliwińskiego czy Siergieja Rachmaninowa.

W 1912 roku „Petersburskaja Gazieta” pisała, że „Ciąglińskiego ciągnęło do upalnego słońca”. Co roku jeździł gdzieś w świat, żeby malować. Bywał w Hiszpanii i we Włoszech, ale także w Turcji, Maroku, Palestynie, Egipcie, Grecji, a nawet w Indiach. „Nurzałem się w barwach, szukałem odcieni” – pisał. Przywoził obrazy i szkice śniadych ludzi w białych szatach, żółtych piasków pustyni i procesji słoni - donosiła gazeta. Prace te chciał nawet zaprezentować na audiencji samemu carowi, ale mimo zgody władcy do spotkania nie doszło.

Tego samego roku, zaraz po koncercie Jana Hofmanna, dostał gorączki i dreszczy. Mimo wysiłku lekarzy Jan Francewicz zmarł, nie dożywszy lat 55. Na luterański cmentarz w Petersburgu trumnę nieśli uczniowie przy dźwiękach „Requiem” Verdiego. Cmentarz wybrał sam, blisko miejsca, gdzie mieszkała Katarzyna Wahter i rodzina Rubcowów.

Tekst: Staszek Gieżyński
Zdjęcia: Państwowa Galeria Sztuki w sopocie, Muzeum Narodowe w Warszawie. W tekście wykorzystano m.in. książkę Marii Górenowicz „Malarz i pedagog Jan Ciąguński w Petersburgu”