Hubert Hilscher wybitny artysta, uzdolniony grafik, skromny człowiek. Powstaniec warszawski, wielbiciel kotów, a dla drukarzy po prostu pan inżynier.
Latami po domu wędrowały: Kicia Micia, Rupert, Brinerdina (od leku na nadciśnienie), Maksencja, pani Strzała, Ben Johnson (jak ten sprinter), Sylwia Gips. Z okna pracowni widać było drzewo, na którym przystawały wędrujące ptaki. Inne unosiły się na niebie podczas spacerów na nadnarwiańskich łąkach. W domu stały na półkach ptaszki gliniane wynajdowane u garncarzy i przywożone przez znajomych grafików. Później dołączył do nich kupiony na Starówce tłusty, drewniany kot. Hubert Hilscher stworzył dla własnej przyjemności obrazkowy kalendarz z tymi ptakami. Klatka, w niej ptaszki – po jednym na każdy dzień. I wypasiony kot. Rok był akurat 1968.
Życiorys „chłopaka z Powiśla”
Hubert Hilscher chciał zostać architektem, jednak plany pokrzyżowała wojna. Wychował się w Warszawie na ulicy Dobrej i zawsze mówił o sobie „chłopak z Powiśla”. Jego ojciec był sudeckim Niemcem, rodzina przywędrowała do Warszawy za chlebem. W domu było biednie, ojciec pracował w Bristolu.
Hubert był zdolny, miał stypendium w znanym gimnazjum Lorentza. Za okupacji chodził do technikum architektonicznego. Ojciec zmarł jeszcze przed wojną, matka nie chciała podpisać volkslisty. Dwa tygodnie przed wybuchem powstania wziął ślub. Żonę zobaczył dopiero w 1945 roku. Sama walka trwała dla niego trzy dni. Uzbrojony w jeden granat chałupniczej produkcji szturmował koszary na Pradze. Potem ukrywał się i uciekał kartofliskami.
Po wojnie służył jeszcze w armii, leczył się też przez dwa lata na gruźlicę w sanatorium w Otwocku. A potem zaczął przygodę z ASP. Był kilka lat starszy od reszty studentów. Dookoła sami znakomici: Tomaszewski, Lenica, Lipiński, Fangor. Było się od kogo uczyć, a przy okazji można zarobić przy realizacji projektów znanych artystów. Po wypłacie studenci spotykali się na zakrapianej kolacji w Sali Malinowej w Bristolu albo Kameralnej.
Tryskające kolorem plakaty
Zainteresowanie plakatem Hilscher tłumaczył względami praktycznymi – akurat chętnie je zamawiano. Z malarstwa wyżyć się nie dało. Uważał, że polska szkoła plakatu rozwinęła się dzięki paradoksalnej roli tego medium. Plakat komercyjny był niepotrzebny, filmowy i teatralny wcale nie służył wabieniu publiczności, bo ludzie i tak wiedzieli, co warte uwagi. Otwierało się więc pole do popisu dla grafika, któremu zamawiający zostawiał zazwyczaj wolną rękę.
O swoich własnych pracach, tryskających wręcz kolorem, Hubert wypowiadał się ze skromnością. Twierdził, że jest słabym kolorystą, bo to są barwy prosto z tuby. A „każdy plakat Lenicy można powiesić niczym obraz”. W projektach powracały fascynacje z życia: koty i ptaki. Opowiadał, że gdy ktoś dzwonił z zamówieniem, on od razu miał w głowie projekt. Jeśli pomysł nie błysnął w głowie, odmawiał. Nie chciał na przykład zrobić plakatu do „Strasznego dworu”.
Hubert Hilscher – plakaty cyrkowe, muzyczne i pismo „Projekt”
Hubert szczególnie lubił plakaty cyrkowe i muzyczne. Te pierwsze zazwyczaj były amatorskie i byle jakie. Dopiero Stanisław Miedza-Tomaszewski, ówczesny dyrektor Zjednoczonego Przedsiębiorstwa Rozrywkowego, zlecił ich tworzenie artystom. Do szkoły cyrkowej w Julinku kursowały wesołe autobusy pełne grafików, którzy na miejscu szukali inspiracji. Hubert mówił, że jego cyrkowe plakaty są odrealnione, bo lew w zoo a lew w cyrku to dwie różne istoty.
Muzykę zaś bardzo lubił. Podczas pracy puszczał z winyli Albinoniego, Sibeliusa czy Czajkowskiego. O tym ostatnim powiadał, że ilekroć go słyszy, czuje się, jakby wchodził na stację metra w Moskwie. Oprócz plakatu stworzył liczne i nagradzane projekty książek. Niespełnioną ambicją było wymyślenie własnego kroju pisma.
Przez 22 lata tworzył „Projekt”, prestiżowe i znane w Europie pismo graficzne. Sam składał makietę i nadzorował druk. Drukarze uznawali jego fachowość i zwracali się per panie inżynierze. Wraz z całą redakcją odszedł w 1983 roku. Tworzył dla drugiego obiegu. Gdy podekscytowani bliscy szykowali karimaty i wałówę do protestów, Hubert stwierdził, że „on do powstania po prostu poszedł”.
Nie przyjmował propozycji pracy na Akademii. Zajmowała go własna sztuka. Fascynował się architekturą, szczególnie lubił dachy oraz przypory w gotyckich katedrach. Uwielbiał piłkę nożną i wspominał dzieciństwo, gdy wspólnymi siłami kumpli udało się uszyć futbolówkę, która zaraz zaginęła. Z dzieciństwa pozostała mu też miłość do Wisły. Był trzykrotnie żonaty. Zmarł w 1999 roku. Jego plakat zdobi okładkę książki Johna Barnicoata, poświęconej historii światowego plakatu.
{google_adsense}
Teskt: Staszek Gieżyński
Zdjęcia: Muzeum Narodowe w Poznaniu, Galeria Plakatu Posters.pl, PAP