W młodości stylizował się na ponurego przybyszewszczyka, w dojrzałym wieku wyglądał jak młody bóg. Wojowniczy Henryk Szczygliński malował... błogie pejzaże.
Pomysł na pierwszy rzut oka był wyborny. Naprędce skrzyknięta bohema Krakowa przystroiła się we fraki i ruszyła na ślub. Pana młodego nikt nie znał. Powiadano, że to „wiedeński fryzjer”. Inna sprawa z panną młodą. Była powszechnie znaną pensjonariuszką domu publicznego. Artyści postanowili towarzyszyć jej na nowej drodze życia. Atmosfera była radosna, ale też nieco napięta. Weselili się bowiem także jacyś sutenerzy, wojacy w stopniu kaprala oraz rzeźnik. Nie bacząc na ciężkie spojrzenia, malarz Henryk Szczygliński podjął się roli wodzireja. Szło mu całkiem nieźle. Pisarz Adolf Nowaczyński wlazł na szafę i butami tłukł w nią do rytmu. Ale rozochocony Henio „wyszedł z salonowej formy” i gromko zaordynował: „K… na lewo, panowie na prawo!”. Dalej było już klasyczne weselne mordobicie, z którego ocalał tylko Nowaczyński. Siedział na szafie, drąc się: „Bij, zabij!” i w zamieszaniu nikt się nie połapał, że należy do artystycznej szajki.
Przez dziurkę od klucza
Szczygliński od dawna brylował w artystycznym światku Krakowa. Pochodził z Łodzi, gdzie jego ojciec był skarbnikiem kasy pożyczkowej. Jako szesnastolatek chodził do znanej Szkoły Rysunkowej Witolda Wołczaskiego. Po roku wyjechał na studia do Monachium. Dalej miał być Paryż, ale monachijscy profesorowie namówili go na Kraków. Na Akademii rządził wtedy Julian Fałat i młodopolska maniera. Chłopak na stałe osiadł w pracowni Jana Stanisławskiego. Ten miał go za wielce zdolnego i gonił do roboty. Henio, zwany przez przyjaciół Szczygłem, wolał imprezować. Prowadziło to do zabawnych sytuacji. Szczygliński malował w osobnej pracowni wielki pejzaż Krakowa na wystawę. Stanisławski śledził postępy prac przez dziurkę od klucza. A że ich nie było, zrobił Heniowi publicznie awanturę. Ten postanowił się zemścić. Z kolegami powycinał z czarnego kartonu sylwetki ptaków i podoczepiał do obrazu. Następnym razem profesor zerknął do pracowni i o mało nie dostał apopleksji. Powszechnie znana była jego serdeczna nienawiść do „ożywiających figur” na płótnie: zwierząt, ptaków, ludzi. „Zmarnował cały obraz!” – ryknął i pobiegł po Fałata. Gdy rektor dotarł na miejsce, okazało się, że ptaszki cudownie zniknęły! Podobno Stanisławski nigdy nie połapał się w fortelu, ale przestał swoich uczniów podglądać.
Pędzlem i szablą
Szczygieł tymczasem dalej wiódł wesołe życie. Głośnym echem odbił się jego romans z aktorką Heleną Arkawin. Maria Dąbrowska, jego późniejsza kochanka, mówiła, że za młodu „stylizował się na ponurego przybyszewszczyka”. Ceniła jego pejzaże, zwłaszcza te wczesnowiosenne, oraz nokturny. Sam malarz bez skrępowania twierdził, że inspiracji wypatrywał „gdy się wracało po nocnej schadzce albo hulance”. Hulał w Jamie Michalikowej, gdzie tworzył plakaty i zaproszenia dla kabaretu Zielony Balonik. Był elegantem, co budziło nieufność Stanisławskiego. Henio przekonał go jednak, że „można nosić cylinder i rękawiczki, a być dobrym malarzem”. Za młodu jego portret namalował Dunikowski, ale Dąbrowska twierdziła, że nie oddaje jego urody. „Gdy go poznałam, miał lat czterdzieści, a wyglądał na dwadzieścia pięć” – pisała. Twierdziła też, że „był piękny” i trochę podobny do Wieniawy Długoszowskiego.
Skojarzenie z najsłynniejszym ułanem II RP nie jest od rzeczy. Wybuch I wojny zastał artystę w rodzinnej Łodzi. Formalnie jednak – przez rodziców – pochodził z Żywca, czyli z wrogich Austro-Węgier. Aresztowany przez Rosjan uciekł i przedostał się do Krakowa, wykradając przy okazji listę osób do internowania. Jego przygody opisywały krakowskie gazety. Został ułanem w legionowym „szwadronie wujów”, oddziale krakowskich artystów. Bił się dzielnie, później jeszcze jako ochotnik walczył w wojnie 1920 roku.
Hulaszcze życie samotnika malarz zakończył ślubem ze spotkaną po latach szkolną miłością, Felicją Frydlender. Złośliwa Dąbrowska twierdziła, że ta przed laty rzuciła go, bo ją zdradzał. Dodawała też, że „ożenił się z wielką fortuną”, co nie było do końca prawdą. Zamieszkali w Warszawie. Szczygieł dużo malował i regularnie wystawiał, został prezesem Warszawskiego Towarzystwa Artystycznego. Od młodych lat nie miał zwyczaju gromadzić płócien – co namalował, to sprzedawał. Sporo prac spłonęło w pożarze pracowni w 1937 roku. Dlatego nie ma dużo jego prac w muzeach. W zbiorach Muzeum Archeologicznego we Wrocławiu można za to obejrzeć jego szablę z wygrawerowanym wierszykiem – podobno autorstwa samego Szczygła. W trzeciej wojnie za jego życia już mu nie posłużyła. Malarz zmarł na raka w czasie powstania warszawskiego.
Tekst: Staszek Gieżyński