akt w sztuce

Goło i niewesoło

Artyści

Dlaczego tak się stało, że gołego u nas tyle, co na lekarstwo?

reklama

Przejrzałam katalogi najbliższych aukcji pod kątem aktów. No nie ma, chyba że zabytki w mieszczańskim, pruderyjno-infantylnym duchu. Okropnie nieudany, ciężki „Akt na skałach nadmorskich” Feliksa Michała Wygrzywalskiego (Rempex, 23 tys. zł); tamże „Młode wiedźmy” Szymona Glücklicha (młode naguski o złym spojrzeniu, 15 tys. zł); enigmatyczny, odrealniony „Akt z kwiatem”, późne dzieło Eugeniusza Gepperta (28 tys. zł); na koniec ckliwo-metaforyczny „Apollo i Dafne” Rafała Olbińskiego (38 tys. zł). Na okrasę dwie rzeźbiarskie miniatury – „Wenecjanka” (1,6 tys. zł) Marka Kowalskiego, specjalizującego się w aktach stylizowanych na dawne epoki, i „Kieszonkowy diabełek” Tomka Kawiaka za 2,7 tys. zł. Słowem, żadnych artystycznie kuszących propozycji. Dlaczego tak się stało, że gołego u nas tyle, co na lekarstwo?

Chude jest piękne

Akt jest tematem tyleż starym, co wciąż budzącym emocje natury obyczajowej. Najlepiej o tej dwoistości świadczą aukcje. Gołych przedstawień jest bardzo mało, a jeżeli już, to prace historyczne. Współczesna sztuka z roznegliżowanymi paniami i panami zajmuje marginalne miejsca w ofertach domów aukcyjnych.

Wydaje mi się, że od renesansu niewiele się zmieniło, wtedy nagość zaczęła fascynować, przełamując średniowieczne zakazy i konwenanse oraz wyrażając naukowe podejście do natury, zwłaszcza anatomii. Ale i wówczas zdarzali się twórcy potrafiący pogodzić ogień z wodą – tradycyjne podejście do ciała i dworski skandalik.

W Rzymie widziałam tej wiosny wystawę „Cranach i inny renesans”, zestawienie dzieł geniuszy włoskiego renesansu z nadwornym artystą saksońskich elektorów, czyli Lucasem Cranachem Starszym. Ważnym działem ekspozycji były akty kobiece. Wykreowany przez Cranacha typ kobiety zapamiętuje się od pierwszego spojrzenia. To jakby jedna i ta sama modelka. Kociooka, długonoga anorektyczka w wymyślnych nakryciach głowy, wystrojona nawet wówczas, gdy udaje nagą antyczną boginię. Wyuzdana, acz niewinna; daleka od klasycznej piękności, lecz urzekająca.

Zadziwiające, ten typ urody idealnie pasuje do współczesnych kanonów piękna. Co więcej, odpowiedniczki modelek Cranacha znalazłam w zbiorze Grażyny Kulczyk. W Starym Browarze poczesne miejsce zajmuje fotografia wykonana przez Vanessę Beecroft. Nagie, anorektycznie wychudzone dziewczyny zostały usadowione przy długim stole, na którym podano owoce, sałatę i inne nietuczące przysmaki. Jak jeść, żeby nie utyć – oto jest pytanie. Dodajmy, że autorka zdjęcia ongiś była modelką. Od lat para się sztuką wymierzoną przeciwko traktowaniu kobiecego ciała jak wieszaka na ubranie.

Erotyczne sensacje

Z pewnością Grażynę Kulczyk stać na więcej niż przeciętnego polskiego kolekcjonera. Ale spra- wa dotyczy nie tylko kasy, lecz także gustu i świadomości. Pytanie jest takie: jak Polacy czasów konsumpcyjnych traktują sztukę o seksualnym zabarwieniu? Jest zakazana? Pożądana? Kojarzona z porno? Jeśli ją kupujemy, robimy to otwarcie czy dyskretnie, z pomocą pośredników?

W lutym, tuż przed walentynkami, otwarto w Warszawie Muzeum Erotyki. To instytucja prywatna, w wynajętych przestrzeniach jednego z apartamentowców. – Pewien wiekowy pan w zamian za darowiznę w postaci XIX-wiecznych pocztówek poprosił o darmowy, nielimitowany w czasie wstęp – opowiada właściciel. – Z kolei młodzi przychodzą jak na kursy instruktażowe, bez obciachu. W końcu pokazujemy klasykę: ilustracje do „Kamasutry”, drzeworyty japońskie z gatunku ukiyo-e, hinduskie rzeźby bożków seksu i płodności.

Nagi seks zawładnął naszym ekranem (film bez scen rozbieranych nie ma szans powodzenia, uważają dystrybutorzy), reklamą (piwo wydaje się smaczniejsze, jeśli serwują je hoże dziołchy z wywalonym poza stanik biustem), estradą (piosenkarka może nie mieć głosu, za to koniecznie seksapil). Sex-shopy, tańce na rurze i cały przemysł porno-rozrywkowy jakoś nam nie wadzi. Przeciwnie, jego jawną obecność uważamy za krok w stronę wielkiego świata. Z jednej skrajności wpadliśmy w drugą. Jak to się dzieje, że współczesny Eros nie normalniał i jako taki nie przebił się do sztuki? To chyba jedyna dziedzina twórcza, w której trwa hipokryzja.

Zakazana prawda

Siedemnaście lat temu warszawskie Muzeum Narodowe gościło wystawę „Ars erotica”, przygotowaną przez Elżbietę Dzikowską i Wiesławę Wierzchowską. Kuratorki wybrały pół setki współczesnych autorów. Cóż to był za skandal! Reakcje graniczyły z fobią: listy protestacyjne, dyskusja w mediach, oskarżanie dyrekcji muzeum o szarganie powagi miejsca. Niedawno wzięłam do ręki album z reprodukcjami. Co za przyjemność dla oczu, dla umysłu. Na obwolucie – błyskotliwy i dowcipny rysunek Henryka Tomaszewskiego (łabędź z ogonem zakończonym kobiecymi nóżkami na szpilkach). W środku – różnorodne, lecz znakomite prace. Ani pół kiczu.

Jeden ze wstępów wyszedł spod pióra Jerzego Nowosielskiego. Znakomity, niedawno zmarły malarz zawsze przyznawał się do fascynacji kobietami, ich ciałem, erotyką. Jego zdaniem seks może stać się duchowym przeżyciem, lecz równie łatwo przeobraża się w pornografię. „Dla mnie najbardziej ewidentną pornografią jest takie obrazowanie spraw erotycznych, które wprowadza pewien brak zaangażowania, lekceważący uśmiech, przymrużenie oka… na przykład kankan jest dla mnie wybitnie pornograficzny. Wolę każdy film naiwnie erotyczny, który szczerze pokazuje sprawy fizjologii miłości ludzkiej, niż kankana”.

Kilka lat potem – kolejne afery. Katarzynę Kozyrę odsądzano od czci i wiary za „Łaźnię”, zwłaszcza męską (choć została wyróżniona na biennale w Wenecji w 1999 roku). Artura Żmijewskiego ganiono za „Kompanię Reprezentacyjną Wojska Polskiego”, Pawła Althamera za autoportret w skali 1 : 1 bez niczego na ciele, acz w okularach. Natomiast soft porno w reklamach, filmach, serialach nie robi wrażenia.

Powie ktoś: w życiu codziennym odreagowujemy PRL. Prawda, socjalistyczne władze obawiały się seksualnej swobody jak kapitalizmu. Coraz mniej ludzi pamięta, że cykliczne wystawy zdjęć kobiecych aktów zatytułowane „Wenus” w epoce Gierka uchodziły za szczyt swobody seksualnej. Te pokazy przeszły do historii jako kontrowersyjne, skandalizujące i… ściągające największą publiczność.

Dziś wszyscy się na nie powołują. Także ci, którzy urodzili się po gierkowszczyźnie i „Wenus” znają jedynie z przekazów. Na przykład Maurycy Gomulicki, rocznik 1969. Jeden z niewielu otwarcie przyznających się do fascynacji erotyką i kobiecym ciałem, co nie wyklucza intelektualnych zainteresowań. Niedawno byłam w nowo otwartym krakowskim Muzeum Sztuki Współczesnej (w skrócie MOCAK), gdzie jedną z inauguracyjnych wystaw była „Bibliophilia” Gomulickiego: dziewczyny w bikini lub topless, sfotografowane na tle bibliotecznych półek zapchanych po brzegi książkami. Większość przyklasnęła temu niezbyt wyrafinowanemu pomysłowi. Widać roznegliżowane panny na tle woluminów dobrze kojarzą się rodakom: seks i oczytanie w jednym.

Wesoło i smutno

O dziwo, projekt Łodzi Kaliskiej „Niech sczezną mężczyźni” – gołe baby uchwycone podczas uprawiania „męskich profesji”, przedstawione na gigantycznych, komputerowo przerabianych fotogramach – spotkał się z potępieniem intelektualistek. Argument: łodzianie poniżają kobiety, każąc im występować nago w nietypowych dla hurys sceneriach. Bo jak mogą pojawić się na dachu w roli kominiarek (kominiarze rodzaju żeńskiego) w siatkowych rajstopach i wyjściowych pantoflach?!

Żeby było jeszcze zabawniej, te same panie z zachwytem przyjęły przypomnienie dokonań Ewy Partum, która w połowie lat siedemdziesiątych wystąpiła tak, jak ją Pan Bóg stworzył (jeśli nie liczyć czarnych wysokich szpilek) w warszawskiej Małej Galerii Fotograficznej, gdzie odczytała manifest feministek-nudystek. Teraz zaś Partum przywoływana jest jako pionierka body artu.

Do akceptowania i upubliczniania własnego ciała – wszystko jedno, czy pięknego czy mniej modelowego, młodego lub starego, szczupłego bądź w rozmiarze XXL – namawiało kilka filmowych hitów konserwatywnych Brytyjczyków („Dziewczyny z kalendarza”, „Goło i wesoło”). Pomysł na rozbieranie się w „szlachetnym” celu podchwyciło wiele pań, także w naszym niechętnym erotycznym eksperymentom kraju („Dziewczyny z kalendarza” przeniesiono niecały rok temu na scenę Teatru Komedia).

To jednak nie zmienia podejścia Polaków do sztuki z golizną na pierwszym planie. Zwłaszcza tej w nowoczesnej, nowatorskiej formie. Jest w nas jakaś dwoistość. Odrzucamy wszelkie seksualne tabu, jeśli kojarzy się z zarobkiem, konsumpcją i, niestety, prostytucją. Występujemy przeciwko pedofilii, ale nie dziwimy się, gdy małolaty uprawiają seks w toalecie jakiegoś klubu za szklankę piwa. Jednocześnie wszyscy – młodzi i starzy – tęsknią za wielkim uczuciem, o którym wiedzą z mediów, że istnieje. Jednak sztuka o tym milczy. Za pośrednictwem aktów przekazuje współczesne problemy z różnych sfer życia.

TEKST: Monika Małkowska
Zdjęcie: shutterstock

Artykuł ukazał się w Werandzie 8/ 2011